Behemoth's Lair

502 registered members
Login | Register Your Free Account (Required) | Search | Help | Find Communities!

Page 1 2
Author
Comment
misza
2002-01-22 12:09:48


Opowiadanko
No to i ja cos naskrobalem, co prawda mialo byc malo, a na razie konca nie widac, dlatego bede publikowal w odcinkach, chyba ze glosy krytyki zmosza mnie do zaprzestania.
misza
2002-01-22 12:12:33


Opowiadanko
Witam Waszmościów. Jeśli łaska śądźcie trochę bliżej mego stolika, bo głos mam niezbyt doniosły, a chcę Wam opowiedzieć moją historie. Pozwólcie również, że postawie kolejkę, cobyście nie pouciekali zbyt szybko, znużeni moim gadulstwem.
Otóż trza Wam wiedzieć, że nie zawsze wyglądałem tak jak teraz. Dawno temu byłem normalnym człowiekiem (o ile można tak powiedzieć o kimś żyjącym w tamtych czasach :) , z krwi i kości, ponoć nawet dość przystojnym. Wiodłem żywot hulaszczy. Gnałem z miejsca na miejsce, najmowałem się wszędzie tam gdzie potrzebowano miecza, a zapłata była godziwa. Z czasem uzbierał się przy mnie niewielki oddział liczący ok. 15 ludzi. Grupa na tyle duża, że byle kto nam już nie podskoczył, a z drugiej strony na tyle małe, że dyscyplinę łatwiej było utrzymać i o zakwaterowanie trudno nie było. Jeździłem z nimi wszędzie tam gdzie jakiś książę zatarg mając z sąsiadem lub z bratem do wojny się szykował . W politykę się nie mieszałem - nie moja to była sprawa, kazali lać to lałem. Najważniejsze było złoto, wiadomo piwa w tawernach darmo nie nalewają, a i kobitki przychylniejszym okiem spoglądają na tego, kto pełniejszy trzos ma. Bywało, że ktoś z mojej grupy poległ podczas bitwy, ale zawsze znajdował jakiś śmiałek na jego miejsce.
Problem był gdy wojny żadnej nie było widać. Wtedy po trakcie się szwendaliśmy i eskortę proponowaliśmy napotkanym karawanom, czy pojedynczym, a bogatym kupcom. Ale zdarzał się czasem kupiec który uważał, że mu eskorta potrzebna nie jest, że on niby taki nietykalny bo stryj jego ma wielki zamek, i takie same wielki wąsy. Szybko się przekonywał, że ja kichałem na jego stryja, opłatę za eskortę pobierałem, z tym że klient w dalszą drogę jechał w dalszym ciągu sam. Gorzej gdy się okazało, że stryj prócz wąsów ma też wielu zbrojnych, a los bratanka nie jest mu obojętny... Ale o tym nie warto mówić, szkoda słów i waszego czasu. Przejdziemy do ciekawszych wydarzeń.
Od jakiegoś czasu przebywałem w krainie o nazwie Enroth, rządzonej przez czterech władców toczących ze sobą nieustanne boje. Jednym z nich był możny rycerz Lord Ironfist. Większość jego wojska nie odbiegała od znanych mi standardów. Ot łucznicy chronieni przez piechotę z pikami, trochę drobnego rycerstwa, czeladź. Ale posiadał on również doskonałą ciężkozbrojną jazdę i tajemniczych Paladynów, którzy choć pieszo, szybkością dorównywali konnym, a wielkim dwuręcznym mieczem tak sprawnie władali, że dwa cięcia zadawali, kiedy normalny człek tylko raz, i to małym mieczem by machnął. Właśnie u tego lorda lub u któregoś z jego wasali służyłem ze swą drużyną. Najczęściej patrolowaliśmy granice, czasami eskortowaliśmy posiłki, albo transport z zaopatrzeniem do któregoś z zamków. Akurat w tym czasie sąsiedzi nie naprzykrzali się zbytnio, więc okazji do walki było niewiele.
O reszcie władców nie wiele wiedziałem. Potężny mag Lord Alamar ponoć ludzi z byczymi łbami miał, potężne stwory o sześciu głowach, krzyżówkę orła z lwem, a nawet widziano smoki latające nad jego zamkiem. Dziwna to była armia.
Następnie barbarzyńca Lord Slayer, panowanie swe roztaczający na ziemie na północ od Ironfista. Okrutny i krwiożerczy, dysponujący hordami goblinów, troli, orków i ogrów. Nikt z tych co to zapuścili się na jego ziemie nie powrócił już nigdy.
Ostatni, a właściwie ostatnia z władców to Królowa Lamanda - czarodziejka, rządząca najstarszymi. Tylko tyle o niej wiedziałem.
Pewnego dnia na przełomie wiosny i lata, przybyłem do zamku Lorda Ironfista z pismem od Lorda Haarda, który zamek swój miał na granicy z barbarzyńcami. Zaraz po wjechaniu na dziedziniec podbiegł do mnie jakiś młodzian z pytaniem po co ja tu, w jakim celu i w ogóle był bardzo natarczywy i niegrzeczny. Ubiór miał bogaty, miecz przy pasie, a wiec ze szlacheckiego rodu, może jakiś książę zawitał, a ten chłystek uważa się za pana zamku. Humor miałem doskonały bo dopiero co wyszliśmy z gospody, więc wyminąwszy go udałem się dalej. Ale chłopak był nieustępliwy. Zabiegł mi drogę ponawiając pytania, dorzucając stek obelg pod moim i mojej matki adresem. Nie chciałem wszczynać burdy więc tylko na odlew pacnąłem go ręką w pysk. Przeleciał dobry metr w powietrzu, upadł twardo na bruk, a z jego ust zaczęła sączyć się krew. Spojrzałem na moją rękawice nabijaną ćwiekami: czysta, to dobrze okropnie nie lubię czyścić tych metalowych guzów. Nie spoglądając na tego kmiotka poszedłem dalej. Niestety on nie miał dosyć, poderwał się z ziemi, dobył miecza i wykrzykując, że nie ujdzie mi to na sucho, że on nazywa się Archibald i jest królewskim synem ruszył na mnie. Uchyliłem się przed jego ciosem, lewą dłonią złapałem za rękę trzymającą miecz, prawą zwiniętą w pięść walnąłem go prosto między oczy. Też mi coś – pomyślałem, jak on jest królewskim synem, to ja jestem jedną z tych kobiet, co to po gospodach szukają zarobku. Już miałem pójść dalej, gdy usłyszałem czyjś śmiech, za swoimi plecami. Odwróciłem się w stronę śmieszka i doznałem lekkiego szoku: chłopak który się śmiał to ten sam który... nie to przecież nie możliwe. Nie to nie ten sam, ale bardzo do niego podobny. A tyś kto i czego się śmiejesz? – spytałem. Czy też chcesz pójść w ślady tamtego – mówiąc to wskazałem na leżącego. Nie, nie zamierzam – odparł dalej się śmiejąc. Śmieje się z tego, że nareszcie znalazł się jeden odważny który utarł nosa memu bratu. Już od dawna mu się to należało, bo uważając się za nietykalnego ze wszystkimi szukał zaczepki. Acha pozwól, że się przedstawię – to mówiąc uczynił lekki ukłon. Jestem książę Roland Ironfist, a ten którego powaliłeś to mój brat Archibald. Ja do ciebie nic nie mam - kontynuował - ale widywałem jak król za mniejsze uczynki chłostą karał. O psia jucha – pomyślałem. Nie uśmiechało mi się iść pod pręgierz. Kazałem swym ludziom na koń wsiadać i czym prędzej opuściliśmy zamek Ironsiftów. Przejeżdżając obok gospody, zauważyłem jedną z tych kobiet co to niedawno wspomniałem. Pomyślałem sobie, że się bardzo nie pomyliłem. Ale nasze zajęcia różnią się tym, że ja mogę opuścić swą „gospodę".
Gdy po kilku dniach dojeżdżaliśmy do zachodniej granicy państwa, przypomniałem sobie o liście który miałem oddać królowi. Nie wiele myśląc zerwałem pieczęć i zagłębiłem się w lekturze. Oprócz normalnego raportu dotyczącego stanu wojska, ilości zebranych płodów rolnych itp rzeczy, była tam również informacja o watahach szarych wilków włóczących się nad granicą. Faktycznie dziwne – pomyślałem – lato się zbliża, a wilki jakby w środku zimy chodzą i żarcia szukają. Dalej zwiadowcy donosili o grupach goblinów i ogrów przemieszczających się na zachód. Widziano nawet cyklopa. - Klient z jednym okiem – pomyślałem - nic w tym dziwnego, mało to ludzi w bitwach potraciło ręce czy nogi? Życie można stracić, a tu nad okiem się rozczulają. Nie zastanawiając się dłużej, schowałem list do kieszeni i pojechaliśmy dalej. Po kolejnych kilku dniach jazdy traktem dojechaliśmy do ściany lasu, a właściwie rozległej puszczy. Przystanęliśmy na chwilę, ale ponieważ innej drogi nie było zagłębiliśmy się w rozległą zieleń.

c.d.n.
Guinea
2002-01-22 12:50:59


Re: Opowiadanko
Całkiem niezłe... tylko nie z przymiotnikami piszemy razem! (niegrzeczny, nieustępliwy)
Druga rzecz: nie jestem pewien, czy młodzi Ironfistowie byli bliźniakami... jeśli rzeczywiście byli to z góry przepraszam.

Opowiadanie ogólnie dobre i czekam na ciąg dalszy!
misza
2002-01-22 14:23:04


Re: Opowiadanko
Dzieki. Zmosiles mnie do ponownego przeczytania mych wypocin i lekkich poprawek. Co prawda o Ironfistach nie napisalem, ze byli blizniakami, ale fakt moze troche przesadzilem z tym podobienstwem. Za bledy przepraszam, niestety slownik w Wordzie nie wszystko potrafi wylapac :)
Ciag dalszy bedzie jutro.
grenadier
2002-01-23 08:21:52


Re: Opowiadanko
Też czekam z ciekawością. Pisz waść. A co do blizniaków to może mieli blizny ;) A cha też pisze się razem ... ale nie przejmuj się.
misza
2002-01-23 12:56:53


Re: Opowiadanko
Dzieki za slowa uznania. Tak jak objecalem dzis czesc nastepna. Kolejne sa juz napisane, ale jeszcze bez korekty, wiec trzeba bedzie troche poczekac.
misza
2002-01-23 14:09:16


Opowiadanko c.d.
Właśnie zająłem się jedzeniem orzechów zerwanymi z pobliskiego drzewa, gdy nagle zza zakrętu wypadł na nas jeździec, a za nim pięć szarych wilków, wyraźnie go goniąc. Koń uciekiniera ujrzawszy nas, tak się wystraszył, że stanął dęba i zrzucił nieszczęśnika wprost pod nadbiegające wilki. Nie lubię takiego widoku, ani nie lubię krzyku jedzonego żywcem, więc przełknąwszy to co miałem w ustach, krzyknąłem do moich ludzi, aby szli mu z pomocą. Ci co byli najbliżej, dobyli mieczy i w kilku cięciach ubili wszystkie wilki. Uciekinier poderwał się z ziemi, dopadł do mnie i uczepiwszy się strzemienia zaczął dziękować, po bucie mnie całować, wykrzykując przy tym cos o zamku, bitwie i pomocy. Nic z tego nie mogłem zrozumieć, a delikwent tak mocno moją nogą szarpał, że gotów był mnie z siodła wysadzić. Przypomniały mi się wtedy słowa mego znajomego uczonego i podróżnika. Opowiadał mi on, że będąc kiedyś w odległej Polsze i studiując ich księgi, natknął się na instrukcję w jaki sposób należy postępować z innymi nacjami. Z tego co pamiętam brzmiało to tak: "Z Wołoszynami poczciwey rozmowy nie masz, bo plemię złodzieyskie, tedy wszelką gadkę zaczynay dawszy wprzódy w pysk". Nie wiem dlaczego to właśnie przyszło mi do głowy, ale nie namyślając się dłużej, w myśl tej zasady przyłożyłem człekowi. Gdy się podniósł, otrzepał się z ziemi i już znacznie spokojniej zaczął mówić o co mu chodzi. Jechał po pomoc gdyż zamek w którym służył został zaatakowany, a wojska w zamku nie wiele gdyż większość na bitwę wyruszyło. Liczebność atakujących oszacował na cztery - pięć tuzinów gobliwów, około dziesięciu ogrów, ale najgorsze, że jest z nimi cyklop. Znów gostek z jednym okiem – pomyślałem - bardziej obawiałem się ogrów machających potężną maczugą. Słyszałem, że jednym ciosem potrafią powalić jeźdźca razem z koniem. Wypytawszy się o stan majątkowy właściciela zamku, oraz upewniwszy się, że za darmo walczyć nie będę, ruszyliśmy czym prędzej prowadzeni przez parobka.
Po niedługim czasie wyjechaliśmy na rozległą polanę, a naszym oczom ukazał się widok zatykający dech w piersi. Na środku owej polany stał przepiękny zamek. Bielusieńkie mury i niebieski dachy, a wkoło zielony las, coś wspaniałego. Co prawda bardziej przypominał jakiś cudowny pałac, ale solidne mury, choć bez fosy, wskazywały na obronny charakter budowli.
Tak się zapatrzyliśmy w ten widok, że dopiero po chwili zwróciliśmy uwagę na toczącą się bitwę. Na murach stało kilku zielonych łuczników, którzy posyłali strzałę za strzałą w stronę goblinów. Ci zaś przystawiali drabinę i próbowali wspiąć się po niej, ale gdy tylko któremuś udało się do szczytu, zza łuczników wylatywały ogromne motyle i strącały śmiałka na dół. Ogry zaś przy pomocy ogromnego tarana próbowały sforsować bramę i widać było, że wrota długo nie wytrzymają ich naporu. Trochę z boku, poza zasięgiem łuczników stał bardzo wysoki, smukły o ciemno brązowej skórze gostek. Na nasz przyjazd odwrócił się w naszą stronę i wtedy spostrzegłem, że ma tylko jedno oko osadzone na środku czoła. Ha, a więc to jest ten cyklop, to nie człowiek, to monstrum. Ręce i uda miał gołe, jedynie tors przykrywała mu kolczuga, a na nogach wysokie po kolana buty. Był bez broni. Wyraźnie to on dowodził atakiem, więc wziąłem pięciu ludzi i ruszyłem w jego stronę. Reszcie kazałem spróbować odciągnąć ogry od bramy, tylko bez szaleństwa, gdyż jeszcze spora grupa goblinów biegała przy murach. Dobyłem swej szabli, którą dostałem od mego znajomego podróżnika. Przywiózł mi ją z owej Polszy, i powiedział, że tam używają jej skrzydlaci jeźdźcy. Jak zwykle nic z tego nie rozumiałem, jak ktoś ma skrzydła to po co mu koń, no chyba, że latanie jest bardzo męczące. Z resztą co mnie to obchodzi, grunt , że szabelka była wspaniała. Doskonale wyważona, była jakby przedłużeniem mojej ręki, lekko wygięta do tyłu z zaostrzonym szpicem doskonale nadawała się do zadawania cięć, jak i pchnięć.
Wracając do bitwy, jak już wspomniałem ja i pięciu moich kamratów ruszyliśmy w stronę cyklopa, gdy zza krzaka wyskoczyło trzech goblinów. Na chwilę musieliśmy przyhamować, aby utłuc tych delikwentów, ale dwóch z nas pojechało nie zatrzymując się. W pełnym galopie natarli na jednookiego. Niestety uchylił się przed ich mieczami, uskoczył lekko na bok i ... do tej pory nie bardzo wiem co to się stało. Z jego oka błysną snop jakiegoś ognistego światła, przeszedł przez obu, a gdy zgasł po moich ludziach i ich koniach nie było śladu. Coś potwornego. Ale nie mogłem się dalej zastanawiać, gdyż cyklop ruszył w moją stronę. Skręciłem ostro próbując odskoczyć od niego, ale bestia była szybka. Już myślałem, że podzielę los tych dwóch nieszczęśników, gdy coś jasnego przeleciało koło mojej głowy i uderzyło bestię w tors, z którego posypał się snop iskier. Mimowolnie spojrzałem w stronę zamku skąd przyleciał nieznany obiekty i zobaczyłem na murach postać, najwyraźniej kobietę. To ona musiała go zaatakować, choć w jej rękach nie było żadnej broni. Nie było czasu na zastanawianie się, bo cyklop dalej był groźny. Manewrowaliśmy wkoło niego, nie wiedząc jak go podejść. Wtedy coś mi kazało spojrzeć jeszcze raz w stronę tej kobiety. Zobaczyłem jak unosi obje ręce powoli do góry, jakby w formie modlitwy, poczym prawą pochyla w naszą stronę. W tym momencie poczułem jak coś niewidzialnego przeleciało koło mnie w stronę cyklopa. Spojrzałem na niego, a on przystanął. Jedyne oko zaszło jakąś mgłą, a on rozglądał się wkoło jakby oślepł. Zatrzymałem konia, to samo uczynili moi trzej towarzysze, a on nic. Jak się zatrzymał, tak stał nadal. Dałem znak ręką i ostrożnie zajechaliśmy go od tyłu. Nadal nic. Nie czekając już chwili dłużej ruszyliśmy na niego. Niestety, po pierwszych ciosach cyklop jakby się ocknął. Niestety jeden z moich ludzi znalazł się w zasiągu jego oka. To była trzecia ofiara tego gada. Najgorsze było to, że nasze ciosy niewiele mu zrobiły. Spojrzałem w stronę kobiety na murach z wielkim wyrzutem. Nie mogła dostrzec mego wzroku, ale czułem się tak jakby dokładnie wiedziała co chcę jej powiedzieć. Gdybym tylko wiedział co to za bestia, nigdy bym mu w drogę nie wchodził. Kobieta jeszcze raz powtórzyła swe gesty i znów cyklop zatrzymał się z bielmem na oku. Spojrzałem na nią i popukałem się w czoło: co mam zrobić, napluć mu w twarz? Przecież nasze miecze tylko lekko nacięły mu skórę. Wtedy ona jeszcze raz uniosła ręce, a ja zobaczyłem nad sobą i moimi ludźmi, jak powietrze powoli zaczyna falować, robi się gęste i zamglone, a po chwili przybiera kształt jakby ogromnych kielichów. Następnie te naczynia stworzone z mgły zaczęły powoli przechylać się zupełnie jakby wylewały na nas swą zawartość. Pomyślałem, że trzeba się zabierać stąd, bo już jakieś zwidy mam, gdy nagle poczułem niesłychany przyrost energii. Czułem taką siłę, że chyba z łatwością mógłbym swą szablą przerąbać nawet najpotężniejsze drzewo. Spojrzałem na moich ludzi, oni najwyraźniej czuli coś podobnego. Ruszyliśmy jeszcze raz na cyklopa. Ja ciąłem go z góry, tuż obok szyi, a moja szabla gładko przeszła przez kolczugę i zagłębiła się w ciele. Następny z moich ludzi też ciął z góry, ale w łeb. Niestety jago miecz oślizgnął się po czaszce, zrywając kawał skóry i odsłaniając białą kość. Drugi zaś wbił ostrze besti pod łopatkę. Cyklop tak jak poprzednio po pierwszych ciosach ocknął się, ale jego ruch nie były już takie szybkie jak przedtem. Widać było, że tym razem mocno oberwał . Mimo to nie czekaliśmy, aż spojrzy na nas. Zaczęliśmy okładać go ze wszystkich stron, rąbaliśmy ile wlazło, lawirując wokół niego i unikając jego spojrzenia. Wkrótce cyklop upadł na kolana, a następnie pochylił się w przód i zwalił się twarzą na ziemię. Zeskoczyłem z konia i wbiłem mu szablę miej więcej tam gdzie człowiek ma serce, ale on i tak nie dawał już znaku życia. Spojrzałem w stronę bramy, gdzie walczyła reszta kompanii. Oj nie szło im za dobrze: podjeżdżali do ogrów, cieli gdzie popadło i odskakiwali próbując odciągnąć ich od bramy. Jednak na pomoc ogrom przybiegły gobliny. Małe i zwinne te zielone ludki, kuły swymi dzidami konie, a jak dosięgły to i jeźdźca. Spojrzałem na mury, ale nie zobaczyłem tej której szukałem. Nie było chwili do stracenia. Wsiedliśmy na konie i czując w sobie jeszcze tą dziwną moc, z wielkim krzykiem ruszyliśmy galopem w stronę zamku. Na nasz wrzask gobliny spojrzały w kierunku z którego nadjeżdżaliśmy i zobaczyły, że ich wódz leży trupem. Teraz one z kolei podniosły krzyk i poczęły uciekać w stronę lasu. Ogry porzuciły swój taran i też chciały umykać, lecz jako że bardziej powolne musiały odpierać ataki moich kompanów. Nasza trójka z wielkim impetem natarła na sporą grupę goblinów. Cięliśmy na lewo i prawo, ile tylko wlazło, a gobliny padały jak muchy. Gdy na ich plecach dotarliśmy do ściany lasu, wstrzymaliśmy konie. Nie było sensu tam wjeżdżać, łatwo można było dostać dzidą zza drzewa. Odwróciliśmy się i pojechaliśmy w stronę bramy, pod którą już nikogo nie było. Moi zbrojni pognali ogrów w drugą stronę i właśnie wracali z pod lasu, najwyraźniej tak jak my nie chcąc zagłębiać się w gęstwinę. Podjechaliśmy pod bramę, a ja się zastanawiałem, czy przyjmą nas gościnnie, czy może poczęstują gradem strzał i kamieni z murów, w końcu swoje zrobiliśmy, można się nas pozbyć. W tej chwili znalazł się przy nas ów człek którego uratowaliśmy na trakcie, całkiem o nim zapomniałem. Podjechał on do samej bramy i krzyknął coś w obco brzmiącej mi mowie. Wtedy wrota lekko drgnęły, a następnie rozwarły się na całą szerokość. Wjechaliśmy na podzamcze. Odwróciłem się aby zobaczyć kto nam bramę otworzył i mało nie ryknąłem śmiechem. Przy jednym ze skrzydeł stał wojak, który z powodzeniem nie schylając się, przeszedłby pod mym koniem. Wygląd miał równie komiczny: długa po pas broda, skórzane wysokie buty, niebieskie szerokie spodnie, kirys spod którego wystawały rękawy żółtej bluzy. Na głowie rogaty hełm, w lewym ręku okrągła, drewniana tarcza, nabijana ćwiekami, a za pasem sporej wielkości topór. To właśnie ten widok, a właściwie ostry wzrok jego właściciela, powstrzymały mnie od śmiechu. Widać było, że ten typek nie jest skory do żartów, zwłaszcza na temat swego wzrostu. Ruszyliśmy w stronę centralnego zamku. Po drodze mijaliśmy sporą ilość chatek na drzewach. Kto tam mieszka - pomyślałem sobie, komu się chce tak wysoko wdrapywać. Jakby w odpowiedzi na moje pytanie w drzwiach jednego z domków pojawił się wielki motyl. Przyjrzałem się mu lepiej i mało z konia nie spadłem. To nie motyl!! To kobieta (i to całkiem niezła) z ogromnymi motylimi skrzydłami na plecach! Jakby tego było mało z drugiej strony, spod rosnących tam drzew ruszyła w naszym kierunku grupka czterech (chyba braci brodatego odźwiernego) niskich wojów. Tak samo ubrani jak on i takie same długie brody. Jadąc dalej zobaczyłem karczmę – no to jesteśmy w domu, przeszło mi przez głowę. Kawałek dalej stała wysoka szara wieża, a obok niej zagroda, taka jak dla koni.
- Dobrze, że macie tu wierzchowce, bo dwóch moich ludzi właśnie swoje straciło w walce z goblinami – powiedziałem do naszego przewodnika. Ten nic na to nie odpowiedział, tylko jakoś dziwnie się uśmiechnął.
Dojechaliśmy do zamku. Parobek poprosił nas abyśmy poczekali przed bramą, a sam wszedł do środka. Nie było go dłuższą chwilę więc przyjrzałem się trochę dziwnym dużym blokom kamiennym. Poustawiane one były w krąg, ale na każdej kolejnej parze, leżał z góry trzeci kamień. Jeszcze dziwniejsza była wysoka czerwona, wysoka wieża z tarasem i z żółtoczerwonym płomieniem na dachu.
Po jakimś czasie pojawił się i powiedział, że księżna Carlawn jest zmęczona bitwą i dziś nas nie przyjmie. Ona zmęczona bitwą – pomyślałem – a co ja mam powiedzieć.
Na szczęście zakwaterowali nas w karczmie, gdzie przez większą część nocy opróżnialiśmy jej zapasy jadła i trunków.
Na trzeci dzień pobytu w zamku Alamar (tak nazywało się to miejsce) zostałem zaproszony do księżnej. Poprowadził mnie do niej ten sam człek „dzięki" któremu tu się znaleźliśmy.
Carlawn była mojego wzrostu, o czarnych włosach, które to chyba za sprawą światła nabierały ciemno niebieskiego koloru. Na głowie miała złoty diadem w kształcie dwóch skrzydeł złączonych czerwonym kamieniem, a w uszach wiszące kolczyki.
Pominę dokładniejsze opisy wszystkiego co tam widziałem, bo mi do końca przyśniecie. – Hej karczmarzu kolejka dla wszystkich!
- Na czym to ja skończyłem... Acha. Po dokonaniu prezentacji, i po ogólnych pozdrowieniach, podziękowaniach itp. zapytałem się czemu w tak dużym zamku tak mało wojska? Okazało się, że Królowa Lamanda (której ta podlega ów zamek) zabrała zbrojnych wyruszając na wojnę z Lordem Alamarem. Ponoć spór toczy się o jakieś strategicznie położone miasto Gateway, bronione zresztą przez smoki. Jak zwykle polityka – przeszło mi przez głowę. Następnie poprosiłem ją o dwa konie ponieważ dwóch moich ludzi swoje straciło w walce z goblinami. I tu po raz kolejny się zdziwiłem. Otóż w tej chwili żadnych koni nie mają, a i tak te które tu hodują nie nadają się dla moich ludzi. Już jej chciałem wygarnąć, że niby co: moi towarzysze gorsi są od tych jej kurduplowatych toporników, że te jej konie takie arystokratyczne? Ale nie zdążyłem, gdyż jakby czytała w mych myślach, powiedziała że to jej konie są całkiem inne od tych które ja znam i że pod siodło się nie nadają. Dalszą rozmowę przerwał nam dzwon bijący na alarm. Wybiegliśmy na balkon zamku, na którym właśnie lądowała motylkowa panienka. Zapytana przez Carlawn odparła, że zauważono grupę ok. 20 goblinów wychodzącą z lasu. Księżna spojrzała się pytająco na mnie, a ja skinąłem głową. Odwróciłem się aby wyjść, ale pomyślałem sobie, że jeszcze nie jestem pewien zapłaty za poprzednią robotę, a już biorę następną. – Nie martw się o pieniądze, zostaniesz wynagrodzony – usłyszałem za plecami jej głos. - Cholera, co jest grane? Czy ona na prawdę czyta w myślach – myślałem wybiegając na dziedziniec. Nie zastanawiając się dalej nad tym pobiegłem do gospody, przed którą już na koniach czekała moja drużyna. Wskoczyłem na swojego wierzchowca i wyjechaliśmy przed zamczysko. Niestety na nasz widok gobliny dały drapaka w las. Wróciliśmy przeto do zamku, a ja udałem się do księżnej. W tronowej komnacie, na stole leżały przygotowane mieszki ze złotem. – To jest zapłata za waszą pomoc – powiedziała na mój widok. Zacząłem się głupio tłumaczyć, że to nie tak, że i tak byśmy pomogli. Oczywiście złoto jest jak najbardziej potrzebne ... coś tam jeszcze próbowałem powiedzieć, ale zobaczyłem lekki uśmiech niedowierzania na jej twarzy. Przerwałem swój wywód, a ona zapytała się co można zrobić z tymi bandami goblinów szwędającymi się po lesie. Odparłem, że najlepiej byłoby zrobić kilka wypadów i ich trochę przetrzebić. Ale ja nie lubię zbytnio zagłębiać się w niezbadany teren, gdzie w każdej chwili z myśliwego mogę stać się zwierzyną. Odparła że pojedzie ze mną, a za przewodników będziemy mieli kilku elfów.

c.d.n.
grenadier
2002-01-24 05:41:14


Re: Opowiadanko c.d.
Dobre, ale stosuj więcej akapitów. To ułatwia czytanie.
Guinea
2002-01-24 06:19:32


Re: Opowiadanko c.d.
Poza tym chyba raczej kłuły niż kuły.
grenadier
2002-01-25 04:18:18


Re: Opowiadanko c.d.
No i polana jest ROZLEGŁA ...
misza
2002-01-26 06:16:55


Re: Opowiadanko c.d.
Ta, akapity by sie przydaly. Cos mi nie daje poprawic tych bledow, wyskakuje "not fond".
Troll
2002-01-27 14:35:55


Re: Opowiadanko c.d.
Ładnie Miszo bardzo dobrze, tylko przydałoby się więcej
bitw i różnorodności istot, może nie jestem wielkim znawcą ,
ale jest opowiadanie na 5-/5.
misza
2002-01-27 15:03:13


Re: Opowiadanko c.d.
No to moze kilka slow wyjasnienia.
Pewnego dnia wymyslilem sobie zakonczenie mojej historii i pomyslalem, ze moze skrobne kilka slow. Dokladnie mialo to byc kilka, a robi sie z tego "epopeja". Mam przygotowane dwie kolejne bitwy, ale wymagaja jeszcze przeczytania. Na razie akcja rozgrywa sie w czasach Heroes1.
A poza tym dzieki za slowa uznania i witam nowego tradycyjnie po kufelku :)
wwalker
2002-01-28 08:16:03


Re: Opowiadanko c.d.
Już niedługo będzie mozna takie rzeczy publikować samodzielnie w Tawernie (po zdobyciu tytułu Minstrela czyli po pierwszej autoryzowanej opowieści dostanie się takie uprawnienia)

choć nie mam czasu teraz przeczytać obiecuję, że wkrótce nadrobię tą zaległość!
misza
2002-01-28 10:19:21


Re: Opowiadanko c.d.
Trzymam Cie za slowo :)
Troll
2002-02-06 14:01:07


Kiedy kolejna część???
Miszo kiedy uda Ci się opublikować na forum następną częsć twego "życiorysu" ??? Z niecierpliwością czekamy!!!
misza
2002-02-11 12:18:05


Re: Kiedy kolejna część???
Już dziś :)
Chciałbym tylko przeprosić Dreppina, że mu niechcący skradłem tytuł.
misza
2002-02-11 12:20:37


Odsłona trzecia
Wyruszyliśmy następnego dnia kierując się w stronę, z której wyszedł ostatni atak goblinów i ogrów. Załoga zamku została wzmocniona kilkunastoma krasnoludami, i kilkoma elfami, którzy to zdaje się byli na zwiadach w czasie bitwy.
Nasz oddział zagłębił się w las starym traktem. Ja z Carlawn za moimi ludźmi, z tyłu krasnoludy plus dwa wozy z prowiantem, a daleko w przedzie poza naszym wzrokiem i słuchem, elfy.
Wieczorem gdy zakładaliśmy obozowisko, zjawiły się elfy. Najstarszy z nich podszedł do księżnej z którą właśnie rozmawiałem i oznajmił, że niecały dzień drogi, przed nami znajduje się grupa czterdziestu trzech goblinów i ośmiu ogrów. Na moje pytanie skąd zna tak dokładnie ich liczbę, czyżby ich widział? Odparł, że zostawiają tak wyraźne ślady, że nie trzeba ich widzieć aby znać ich liczebność. Spojrzałem na mojego najlepszego zwiadowcę, który dwa razy w ciągu dnia pokazywał mi ślady goblinów, a teraz tylko stał z wybałuszonymi oczami i z niedowierzaniem wpatrywał się w elfa. Zaczęliśmy się naradzać. W nocy nie było sensu ich ścigać. Należy wstać przed świtem, wypoczętym i wtedy ruszyć w pościg. Spojrzałem na krasnoluda biorącego udział w naradzie i na jego krótkie nogi (zresztą to był ten sam co otwierał nam bramę) i z lekkim uśmiechem spytałem czy nadążą za nami konnymi w szybkim marszu. Ten jak to usłyszał poderwał się na równe nogi, trzepnął otwartą dłonią w ostrze swego topora zatkniętego za pasem i ostro odburknął abym martwił się o bitwę, a nie o nogi jego wojaków. Zaczynał mi już mocno działać na nerwy, ale Carlawn rzekła do mnie abym nie denerwował swymi uwagami jej dowódcy straży, a do krasnoluda rzekła coś w niezrozumiałej dla mnie mowie, po czym on usiadł mrucząc tylko pod nosem.
Tak jak było ustalone wstaliśmy przed świtem i po zwinięciu obozu ruszyliśmy w szyku z poprzedniego dnia. Widziałem, że krasnoludy maszerują raźno przez cały czas. Gdy słonko stało już wysoko, niektórzy z nich zaczynali nie wytrzymywać szybkiego marszu, wtedy mój mały „przyjaciel” wykrzykiwał coś siarczyście w tym dziwnym języku, po czym maruderzy z niechęcią przyspieszali kroku.
Właśnie doszliśmy do polanki z rozstajem dróg, gdzie czekały na nas elfy. Postanowiliśmy trochę odpocząć. Były tam szczątki jakieś zagrody, pewnie gospody, ale zostało po niej tylko parę nadpalonych belek ukazujących gdzie kiedyś były ściany. Poszedłem tam z Carlawn, owym krasnoludem i najstarszym elfem, aby się naradzić. Moi ludzie puścili konie aby sobie podjadły trawy, a ze starej studni zaczęli dobywać wodę. Krasnoludy odpoczywały z drugiej strony skrzyżowania. Elf zwiadowca stwierdził, że wróg jest bardzo blisko i w tej sytuacji lepiej by było posłużyć się czarami, aby go zlokalizować. Carlwan przyznała mu rację. Jedną ręką dotknęła swego diademu, a drugą zaczęła kreślić jakieś znaki w powietrzu. Znów poczułem jak powietrze wokół nas gęstnieje. Nagle księżna otworzyła szeroko oczy i krzyknęła – Są... – ale jej głos przerwał rwetes jaki podniósł się od strony gdzie siedziały krasnoludy. Spojrzałem w tamtą stronę i zobaczyłem wybiegających z lasu goblinów. Na ten zgiełk i krzyk konie się spłoszyły i pogalopowały we wszystkie strony. Straciliśmy nasz atut, ale nie zastanawiałem się nad tym, dobyłem szabli i wrzeszcząc na moich towarzyszy ruszyliśmy w sukurs karłom, którzy zmęczeni marszem zaczęli się cofać pod naporem dużej grupy zielonych stworów. Ledwie przeskoczyłem przez resztki ściany, gdy usłyszałem za plecami krzyk elfa. Odwróciłem się i zobaczyłem jak z drugiej strony przez szczątki gospody przeskakuje z tuzin goblinów i trzy ogry, z których jeden właśnie ogromną maczugą walnął owego zwiadowcę w głowę. Potężny cios rzucił nim w przód. Upadając elf nie wydał żadnego dźwięku. Widać było, że nie ma już co zbierać.
W mig zmieniliśmy front ataku. Krasnolud wrzeszcząc coś niezrozumiale wywijał toporem młynka ciąć dwóch najbliższych goblinów. Niestety topór ugrzązł mu w ciele jednego z nich. Wyszarpując go stracił równowagę i przewrócił się, a na niego oba ciała. Kolejny z goblinów wykorzystując sytuację próbował dźgnąć go włócznią, ale krasnolud za każdym razem odtrącał mu ją tarczą. Rzuciłem się na ratunek i ciąłem zielonego z góry od barku, aż po sam brzuch. Kątem oka zobaczyłem jak Carlawn składa palce w dziwnym geście, a po chwili z jej ręki wystrzeliła ogromna kula ognia i poleciała w stronę wdzierających się goblinów i ogrów. Huk i błysk jaki towarzyszył eksplozji kuli na chwilę ogłuszył i oślepił mnie, ale po chwili gdy spojrzałem w tamtą stronę zobaczyłem spalone ciała przynajmniej sześciu goblinów i jednego ogra. Kątem oka zobaczyłem, że ten wielkolud który powalił elfa, właśnie drugi raz zamachnął się na leżącego zwiadowcę i swą maczugą do reszty rozkwasił mu głowę. Nim podniósł wzrok znad ciała, ja byłem już przy nim i moim ulubionym cięciem z góry walnąłem go w szyję tuż pod uchem. Z rany bryzgnęła fontanna posoki, po czym wielkolud przewracając oczami zwalił się na swoją niedawną ofiarę. Już miałem się rozejrzeć za Carlawn, gdy nagle poczułem potężne uderzenie w plecy. Nogi moje oderwały się od ziemi, a ja poleciałem dobrych parę metrów w powietrzu gubiąc przy tym z ręki szablę. Upadłem na ziemię, przeturlałem się po niej jeszcze kawałek, po czym wzrok mój spoczął akurat na ogrze, który najwyraźniej poczęstował mnie swą maczugą, a teraz dreptał w moją stronę z zamiarem dokończenia dzieła. A ja leżałem bezbronny na ziemi nie mogąc złapać tchu. Próbowałem się podnieść, ale nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Krzyk ugrzązł mi w gardle. Próbowałem wzrokiem szukać pomocy, ale głową też nie mogłem ruszyć. Przez te ułamki sekund całe życie im stanęło przed oczami. Ogr już był przy mnie i już podnosił swą maczugę, aby zakończyć to co zaczął, gdy nagle zamarł w bezruchu. Oczy jego uciekły do góry, a on sam zwalił się prosto na mnie. Kątem oka zauważyłem topór wystający z jego czaszki, a za nim owego krasnala, który... stał na jakimś zdezelowanym taborecie! No nie, strasznie się spieszył z pomocą – zdążyłem pomyśleć zanim zemdlałem.
Gdy otworzyłem oczy ujrzałem nad sobą pochyloną Carlawn, która szeptała coś pod nosem i wykonywała jakieś gesty rękoma. Poczułem dziwne ciepło rozchodzące się po moim ciele. Po chwili mogłem ruszyć głową, rękoma, a następnie bardzo ostrożnie wstałem. Nie mogłem uwierzyć. Przecież ten ogr na pewno połamał mi żebra, a może i kręgosłup! Potrzebował bym kilku tygodni aby dojść do siebie, o ile było by to możliwe. A tu kilka chwil i jestem jak nowo narodzony.
-   Co... co się dzieje? Jak... to możliwe? – Rozdygotany spytałem księżnej.
-  To magia – odparła krótko, lekko się uśmiechając.
Słyszałem o czarach, a jakże. Mój znajomy podróżnik często mi o nich mówił, ale nie bardzo w nie wierzyłem. Co prawda już zdążyłem się nieco przyzwyczaić do latających kul ognia, błyskawic w bezchmurne niebo, ale żeby rany zabliźniały, a kości zrastały w tak krótkim czasie to trochę za dużo jak na mój rozum.
Tymczasem Carlawn klęczała już przy zabitym zwiadowcy.
-  Trzeba go pochować – powiedziałem do niej – tak jak innych...
-  Jego pora jeszcze nie nadeszła – przerwała mi.
-  Chodźmy – powiedział krasnolud – lepiej nie patrz, to nie będzie przyjemny widok.
-  Duże mamy straty? – zagadnąłem krasnala.
-  Prawie każdy odniósł rany, a zabitych jest trzech moich – odparł – Gdy ty spokojnie leżałeś na murawie Carlawn rzucała ognistymi kulami na lewo i prawo. Sporo goblinów od tego padło, a reszta uciekła.
No nie, on najwyraźniej prosił się o bęcki.
-  Słuchaj no...
-  Pomóżcie mi! – usłyszeliśmy głos za plecami, którego nigdy już nie powinniśmy słyszeć!
Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy sytuacje odwrotną do tej jaką zostawiliśmy. Teraz to elf klęczał przy nieprzytomnej Carlawn.
-  Zamknij usta, przestań wybałuszać oczy i chodź – powiedział krasnolud ciągnąc mnie za rękaw sukmany – trzeba zrobić nosze.
Pracowałem jak w letargu. Nic się nie odzywałem, nie mogłem dojść do siebie po tym co widziałem. Moi ludzie w tym czasie przyprowadzili spłoszone konie. Zrobiliśmy coś na wzór lektyki, którą przytwierdziliśmy po między dwa wierzchowce. Położyliśmy na niej nieprzytomną wróżkę (tak za radą krasnoluda zacząłem nazywać Carlawn) i ruszyliśmy z powrotem do zamku, zostawiając na rozstaju dobre pół setki zabitych goblinów.
Szedłem pieszo przy moim rumaku do którego przytwierdzona była lektyka, z drugiej strony szedł ów krasnolud, a reszta orszaku tak jak przed bitwą. Wieczorem zatrzymaliśmy się na nocleg. Większość krasnoludów trzymała zdwojone straże, a elfy przez całą noc krążyły wokół obozy nasłuchując czy gobliny nie szykują kolejnego ataku. Ja nie mogłem zasnąć. Wciąż myślałem o tym co widziałem. W końcu wstałem i podszedłem do ogniska przy którym siedział „mój mały przyjaciel”. Nic nie mówiąc usiadłem obok niego i wtedy z lasu wyłonił się elf, który już od kilku godzin powinien spoczywać pod ziemią. Też nic nie mówiąc usiadł przy nas. Długo tak siedzieliśmy bez słowa, a ja nie mogłem nawet spojrzeć na niego. W końcu przemogłem się i głosem który nie przypominał mojego normalnego głosu zapytałem elfa jak to się stało, że gobliny tak nas podeszły i skąd tylu ich się wzięło. On natomiast miał głos taki jak dawniej. Opowiedział mi pokrótce, że grupa którą tropiliśmy musiała połączyć się z drugą ze dwa razy większą, a do tego jakimś sposobem, może za pomocą magii, dowiedzieli się o nas i zastawili pułapkę.
- Krucho byłoby z nami gdyby nie Carlawn i jej czary – kontynuował – Za szybko się poruszaliśmy przed bitwą - spojrzał srogo na krasnoluda, ale ten nie odwzajemnił mu spojenia.
-  Wszyscy byliśmy zmęczeni, a to nie pomaga w walce. Już w pierwszej chwili trzech naszych toporników legło pod dzidami goblinów, gdyby nie refleks twoich ludzi więcej mogłoby ich lec.
-  Nie roztrząsajmy kto jest winien bardziej, a kto mniej – rzekł krasnolud wyciągając z plecaka pokaźnych rozmiarów glinianą butelkę – mam tu coś na poprawę humorów.
Każdy z nas pociągnął z butli po sporym łyku. Dobry to był trunek, choć pioruńsko mocny. Ponoć pędzony z jakiś leśnych owoców z dodatkiem moczu jednorożca. Pomyślałem, że to żart, w końcu jednorożce występują tylko w bajkach, ale szybko przypomniałem sobie czary Carlawn i przestało mi być wesoło. Mimo wszystko smakował przednie. Po kilku kolejkach rozeszliśmy się spać. Na koniec podziękowałem krasnoludowi za uratowanie życia, ale on tylko stwierdził, że jesteśmy kwita, a poza tym to podziękowania należą się Carlawn.
Wstaliśmy skoro świt i ruszyliśmy dalej. Na moją prośbę nie daleko naszego noclegu zostawiliśmy konno dwóch moich ludzi i trzech elfów. Mieli oni poczekać do południa i zorientować się czy ktoś za na nami nie podąża. Daleko było do środka dnia gdy do nas przygalopowali. Okazało się, że naszym tropem podąża watach wilków. Poruszają się bardzo szybko i mogą być tu lada chwila. Carlawn nadal była nieprzytomna, a my byliśmy na trakcie w środku lasu i jeszcze szmat drogi od zamku. Trzeba było przygotować się do obrony. Za następnym zakrętem droga przechodziła przez mały pagórek z kilkoma głazami. Był naprawdę mały ale nic lepszego nie było. Przewróciliśmy wozy, robiąc coś na wzór zatoru w poprzek drogi między dwoma skałkami na szczycie wzniesienia. Do tego ze dwa ścięte drzewa, ale nie wiele można było tu wykombinować. Od czoła wyglądało to nawet znośnie, ale boki były odsłonięte: parę drzew i krzaków nie mogło stanowić dogodnej obrony. Nasz plan bazował na tym, że ja ze swoimi ludźmi z przygotowanymi łukami schowam się za wozami, elfy usadowią się na drzewach, ale trochę przed naszą pozycją, tak aby strzelać wilkom w plecy. Gdy napastnicy przedrą się przez nasze strzały i dopadną barykady, ja ze swoimi ludźmi mieliśmy przeskoczyć wozy i uderzyć od czoła, natomiast krasnoludy ukryte do tej pory po obu moich stronach za skałkami, uderzą na ich skrzydła. Gdyby to wszystko wzięło w łeb, przygotowaliśmy liny przytwierdzone do konarów drzew – nasza jedyna droga odwrotu... Tak przygotowani czekaliśmy na wroga.
c.d.n.
misza
2002-02-11 12:23:45


Odsłona trzecia
Oczywiscie czekam na uwagi.
Musiałem coś napisać w tym topiku, bo zdublowało mi się opowiadanie.
Dreppin
2002-02-12 13:16:09


Re: Kiedy kolejna część???
alez nie ma za co Miszo ;), moze teraz choc ten tytul bedzie kojarzony z jakas wartosciowa tworczoscia.

1 visitor in the last 15 minutes: 0 Members - 1 Guest - 0 Anonymous