Author
|
Comment
|
wwalker
2002-02-13 03:08:21
|
skromność Dreppina...
Hej, Dreppinie! nie bądź zbyt skromny! Twoje BARDZO DOBRE opowiadanie (a mam gorącą nadzieję, że to tylko jego początek) zostało AUTORYZOWANE i OPUBLIKOWANE w Tawernie. Nadałem mu tytuł "Przepowiednia" bo tytułu nie miało (jeśli chcesz go zmienić to daj mi znać w miarę szybko, żeby nie konfudować czytelników ).
pozdrawiam gorąco obu twórców gawędzących w tym wątku
Opowiadanie Miszy już jest na moim warsztacie. Nie będę miał niestety czasu na szczegółową recenzję (jakimi obdarza nas często gęsto Ingham) ale zrobię dwie rzeczy: - powiem: BRAWO! - oczywiste "aszibki" zniweluję przed publikacją w Tawernie.
|
misza
2002-02-14 20:17:05
|
Re: skromność Dreppina...
Znaczy się: podobało się? Jeśli tak to się cieszę, bo mam prawie gotową następną część. Dla tych co się nie podobało, to mam smutną wiadomość: końca mych wypocin jeszcze nie widać
|
misza
2002-02-24 07:44:30
|
C.D.
Ledwo się uszykowaliśmy, gdy zza zakrętu wypadła wataha. Ledwo dwa razy zdążyliśmy wystrzelić z łuków, a już wilki były przy naszej pozycji. Dobywając mieczy, wyskoczyliśmy zza naszej barykady. Z obu moich stron wypadły również krasnoludy. Wilki, które trochę przyhamowały od naszych strzał, teraz zaczęły się cofać. Napieraliśmy na nich i spychaliśmy je ze wzgórza, zostawiając za sobą zakrwawione ciała szarych czworonogów. Niestety wilków miast ubywać to przybywało. Zza zakrętu coraz to nowe grupki wypadały na nas. – Trochę ich za dużo – przeszło mi przez głowę, kłując szablą jednego, a tarczą uderzając w pysk drugiego napastnika. Kątem oka zauważyłem znajomą mi niską postać wywijającą toporem i roztrącając przeciwników na wszystkie strony. Nagle zobaczyłem jak jeden wilk złapał krasnoluda za kostkę i szarpnął tak mocno, że ten stracił równowagę i rąbnął na plecy. Zamachnął się krasnal toporem, ale wilk zdążył odskoczyć, natomiast drugi złapał zębami topornika za prawe przedramię. Od razu dostał tarczą w łeb i legł plackiem. Nim się krasnolud zdążył podnieść już dwa wilki szarpały go zębami za prawą rękę, a jeden za lewą. Skoczyłem mu na pomoc. Dwa susy, zamach i prawa ręka krasnala wolna. Jeszcze jeden zamach i głowa kolejnego wilka oddzieliła się od ciała. Ostatni z napastników odskoczył na bezpieczną odległość. Krasnolud wściekle rycząc złapał za topór, ale nie mógł go utrzymać w poranionej ręce. - Na drzewa! – krzyczałem do pozostałych – Na drzewa! Jak to dobrze, że nosze z Carlawn wciągnęliśmy wcześniej - pomyślałem przerzucając sobie rannego krasnoluda przez ramię i wdrapując się na najbliższe drzewo. Teraz nie było by na to czasu. Gdy już wszyscy byli bezpieczni zacząłem opatrywać rany topornika. - Przywiąż mi topór do ręki i chodźmy skopać im tyłki – dyszał ze złości krasnolud – nie będę się ukrywał na drzewie. - Twój topór został na dole, a i tak długo byś nim nie pomachał. Zobacz ile jest tych wilków. Przywiązałem krasnala do drzewa, bo rannymi rękoma nie mógł się bezpiecznie trzymać, a sam zacząłem ostrzeliwać bestie z łuku. Inni też słali strzała za strzałą, ale kołczany szybko się opróżniły. Spojrzałem w stronę drzewa na którym wisiało nosze z wróżką i z przerażeniem stwierdziłem, że jeden z węzłów zaczyna puszczać. Chwilę po tym nosze się przechyliły, a nieprzytomna Carlawn runęła w dół. Nie wiem jaka siła zmusiła mnie do zejścia z drzewa i jak to się stało, że biegłem w stronę leżącej. Ciąłem mieczem wszystko co znalazło się w zasięgu jego ostrza. - Do mnie! Do mnie! – ryczałem skacząc wokół wróżki, tłukąc wrogów na przemian szablą i tarczą. Wnet zaroiło się wokół mnie. Krasnoludy, elfy i ludzie stanęli kręgiem, ramie przy ramieniu, wokół nieprzytomnej Carlawn. Rycząc i wrzeszcząc odpieraliśmy zajadłe ataki wilków. Głośniej tylko od nas krzyczał ze złości przywiązany przeze mnie krasnolud, szarpiący węzły które go krępowały. Rosła przed nami sterta wilczych ciał, ale wiedziałem, że długo tak nie wytrzymamy. Już czułem jak bardzo jestem zmęczony i jak ciąży mi szabla i tarcza. Ruchy moje były coraz wolniejsze. Nasze koło zmniejszało się z każdą chwilą. Wojownicy padali od wilczych kłów. Nasz czas dobiegał końca. W pewnym momencie kątem oka zauważyłem jakiś cień przesuwający się po niebie. Chwilę po tym usłyszałem trzepot skrzydeł i nagle dwa ogromne ogniste ptaki spadły na atakujące nas wilki. Z dziobów tych stworów strzelały ogniste płomienie, które paliły szare bestie. - To feniksy! – usłyszałem głos walczącego obok mnie elfa – Bogom niech będą dzięki, jesteśmy uratowani! Za chwilę niebo nad nami zalśniło blaskiem różnorodnych kolorów. Mimowolnie spojrzałem do góry i zobaczyłem kilkanaście panienek o motylich skrzydłach. Zaatakowały on wilki, wystrzeliwując ze swych rąk niewielkie błyskawice, podobne do tych które występują podczas burz. Mimo to nie podzielałem optymizmu elfa. Daleko nam było do uratowania. Już ledwie garstka nas stała kręgiem, a ataki wilków tylko niewiele straciły ze swej siły. Już było mi wszystko jedno, czy zginę teraz, czy za chwilę. Nie miałem siły dalej walczyć. Wtem w wilki zaczęły trafiać jakieś dziwne ogniste pociski. Spojrzałem w stronę z której nadlatywały i zobaczyłem sporą grupkę dziwnych, zakapturzonych postaci. Z ich to rąk wylatywały ogniste pociski. Obok nich już się ustawiały elfy i zaczynały swój morderczy koncert. Strzały świstały nam koło uszu bezbłędnie trafiając w wyznaczony cel. Zza elfów i kapturników wybiegło ze dwa tuziny białych jak śnieg wierzchowców, tym dziwniejszych, że grzywę i ogon miały koloru złota. Dopiero z bliska zauważyłem, że na czole każdego z nich wyrasta długi na łokieć, prosty róg. Rumaki szarżowały na wilki, a z ich rogów biły dziwne fale, które powalały szare bestie. Widząc odsiecz nabraliśmy nowych sił, ale wilki odstąpiły już od nas i rzuciły się do ucieczki drogą którą przybyły. Ale odwrót miały już zamknięty przez wyłaniający się zza zakrętu hufiec krasnoludów. Spojrzałem po moich kompanach: pięciu stoi, trzech z leżących chyba jeszcze żyje, dwóch krasnoludów i dwóch elfów – siły całkiem pokaźne... Wszyscy od stóp do głów umazani krwią. Patrząc na siebie nie byłem w stanie określić, która krew jest moja, a która moich napastników. Portki całe poszarpane, dobrze że miałem wysokie buty z grubej skóry, trochę ochroniły łydki, ale uda... Dziwne, że jeszcze miałem silę stać. Rzeź wilków dobiegała końca. Tylko nielicznym udało się ujść z życiem. Tymczasem trakt zaczął się zagęszczać przez nowe odziały wyłaniające się zza zakrętu. Szeregi białych rumaków i krasnoludów rozstąpiły się, a między nie wjechał orszak konny. Na przedzie, na pięknym białym koniu, jechała (sądząc z postawy i wyglądu) jakaś wysoko postawiona elfka. Za nią ponad tuzin dostojnych elfów, obu płci. - Witaj nieustraszony wojowniku – odezwała się głosem miękkim jak jedwab – nie podejrzewałam ludzi o takie bohaterskie czyny. Powiedz czemu to zrobiłeś? Rozejrzałem się bezradnie wkoło, ale słowa najwyraźniej skierowane były do mnie. - Wybacz mi łaskawa pani, ale myśli moje zmącone są jeszcze wrzawą bitewną i nie bardzo rozumiem o czym mówisz – odpowiedziałem najgrzeczniej jak tylko potrafiłem. - Nie rozumiesz? – spytała i mimo, że wyraz jej twarzy nie zmienił się, to poczułem jej świdrujący wzrok, aż w piętach – Rzeczywiście, ty naprawdę jeszcze uczestniczysz w bitwie. To nic. Spróbuję jeszcze raz: czemu zeskoczyłeś z drzewa, wprost w objęcia śmierci, chyba nie wyczułeś mojego wojska idącego wam z odsieczą? Kobieto – pomyślałem – czy ty nie masz łatwiejszych pytań? Zielonego pojęcia nie mam. - Rzeczywiście, ty chyba jeszcze nie wiesz, ale ja się chyba już domyślam – rzekła elfka. Chwila – pomyślałem – czy ja już na głos myślę? Jestem przemęczony. Z chęcią położyłbym się i zasnął. W tym momencie łaskawa pani odwróciła się do swego orszaku i coś powiedziała. Po tych słowach jeźdźcy zsiedli z koni i rozeszli się po pobojowisku. A ja poczułem, że dłużej już nie ustoje. Nogi ugięły się pode mną, jeszcze próbowałem podeprzeć się na tarczy, lecz nie utrzymałem się i walnąłem jak długi na glebę. Nie wiem jak długo byłem nieprzytomny. Gdy się ocknąłem, stwierdziłem że leże na wozie, a koło mnie siedzi nieruchomo mój mały „przyjaciel”. Ręce miał całe w bandażach. Spojrzałem po sobie i stwierdziłem, że przypominałem mumie. Ręce, nogi, tors były owinięte tak samo jak krasnoluda ręce. Gdzie niegdzie było widać ciemnoczerwone ślady zakrzepłej krwi. - Gdzie jesteśmy? – spytałem. - O! Widzę, że dochodzisz do siebie – odparł łagodnie krasnal. - Gdzie jedziemy? Co się stało z moimi ludźmi? - Nic się nie martw. Wracamy do domu. - Gdzie moja drużyna?! - Spokojnie, nie złość się – topornik miał nadal łagodny głos. Wszyscy jadą na innych wozach. - Tak, wszyscy... Czterech, czy pięciu? – trochę może za ostro to powiedziałem. - Jak mówię wszyscy, to wszyscy – krasnolud jednak nie zmienił głosu. - Co? Znów magia, czary? - Tak. - To dlaczego ja i ty jesteśmy w bandażach?! Co?! Czyżby zabrakło dla nas magii?! – teraz, na pewno powiedziałem to za ostro. - O! Uczysz się. – odparł ze śmiechem. - Gówno się uczę! Nic nie rozumiem, odkąd pojawiłem się w waszych stronach! Mów mi zaraz co tu się dzieje i kim była ta kobieta! - Aleś ty uparty. No dobra, nie gorączkuj się tak. Miałeś nie lada zaszczyt osobiście poznać naszą władczynię, Królową Lamandę. Wracała ona, po bitwie niedaleko Gateway. Rozgromiła ona wojska Lorda Alamara i po drodze wyłapywała niedobitki, gdy odebrała impuls od naszej pani. Był to czar rzucony przez Carlawn, szukający wroga, ale wystarczył aby Królowa namierzyła nasze położenie. A dla czego nie jesteśmy uzdrowieni? No cóż rzucanie zaklęć, zwłaszcza tak potężnych, bardzo wyczerpuje. Może prowadzić do omdlenia, a nawet i śmierci. A teraz odpocznij jeszcze. Wieczorem powinniśmy dojechać do zamku.
c.d.n.
|
1
visitor
in the last 15 minutes:
0
Members
-
1
Guest - 0 Anonymous
|
|
|
|