Behemoth's Lair

502 registered members
Login | Register Your Free Account (Required) | Search | Help | Find Communities!

Author
Comment
wwalker
2001-04-01 14:39:12


OPOWIEŚCI Z TAWERNY "PAZUR BEHEMOTA"
    Drobna kelnereczka krzątała się tam już od ponad pół godziny. Zaciekawieni goście spoglądali ukradkiem w jej kierunku kontynuując dyskusje o wszystkim i o niczym.

    Na pozór wszystko wyglądało jak co dzień: kufle piwa stawiane z rozmachem na ladzie brzęczały zachęcająco, wiosenne słońce wesoło zaglądało przez wszystkie okna a średnio co dwie godziny wynoszono kolejnego gościa, który wypił o jeden kufel za dużo udowadniając tym samym mierne zdolności do rachowania na palcach lub też zbyt małą ilość palców.

    Jednak za pośrednictwem młodej dziewczyny w kusej sukieneczce w pustym i zakurzonym dotychczas kącie tawerny coś się zmieniało. Przede wszystkim pojawił się tam mały stolik i krzesło. Obok nich stanął wysoki zydel, którego przeznaczenie pozostawało na razie tajemnicą. Wszystkie te meble wyglądały podejrzanie czysto kontrastując z większością stałego wyposażenia tawerny. Gdy po długiej i zaciekłej walce kelnerka zniszczyła ostatnie ślady zastałego kurzu każdy ze stałych bywalców siedział już w taki sposób aby wspomniany kącik znajdował się w zasięgu jego wzroku. I nie chodziło tu o to, że sukieneczka była naprawdę krótka a dziewczyna zmuszona była często się nachylać. A przynajmniej nie wyłącznie o to.

    Gospodarz z wyraźnym zadowoleniem obserwował zarówno znikający kurz jak i rosnące zaciekawienie gości i zacierał ręce pod ladą w nielicznych chwilach przerwy pomiędzy obsługiwaniem kolejnych klientów.
Po kilku minutach, gdy stolik w kącie został nakryty obrusem, na którym stanął okazały gąsiorek wina i butelka wody, kelnerka powróciła do swoich codziennych obowiązków. Lśniący czystością kącik pozostał pusty. Budzące się w głowach domysły powoli zaczęły przeradzać się w szepty a szepty w coraz głośniejsze uwagi aż w końcu zawrzała otwarta dyskusja. Każdy z bywalców usiłował przekonać pozostałych, że dokładnie wie w jakim celu poczynione zostały owe przygotowania.

    Mężczyzna, który niepostrzeżenie pojawił się na szczycie schodów wiodących do pokoi noclegowych i apartamentów dla zamożniejszych gości przysłuchiwał się powstałemu rozgardiaszowi z leciutkim uśmiechem. Był wysoki i szczupły a jego śniadą twarz okalały gęste kruczoczarne włosy. Spojrzeniem zielonych oczu objął każdy zakamarek sali nie wyłączając tajemniczego kącika. Potem podniósł rękę i zza balustrady wyłonił się owalny, drewniany przedmiot. Palce drugiej dłoni wykonały zawiły ruch i w powietrzu zabrzmiały delikatne wibrujące dźwięki.

    Głosy rozlegające się w tawernie jeszcze przed ułamkiem sekundy urwały się jak ucięte nożem. Po chwili zidentyfikowano źródło dźwięku i wszystkie twarze zwróciły się ku wieńczącemu schody tarasowi.

    Mężczyzna z lutnią schodził po schodach wolnym krokiem brzdąkając niby od niechcenia. Jednak każdy dźwięk lutni uderzał nieskazitelną czystością i wraz z innymi składał się w zaskakujące, radosne i smutne zarazem współbrzmienia. Nieliczne na sali kobiety wstrzymały oddech.

    Mężczyzna pokonał ostatni stopień i skierował się w stronę gąsiorka z winem stojącego w przeciwległym skraju sali, na jedynym przykrytym obrusem stoliku. Kiedy wykonał kilka kroków oczom widzów obserwujących teraz jego plecy ukazał się długi, lśniący, pozbawiony pochwy miecz pokryty starodawnymi runami. Liczni na sali mężczyźni wstrzymali oddech.

    Przybysz dotarł spokojnie do krańca sali i obrócił się. Wydawał się być zadowolony z efektu jaki wywarło jego przybycie. W tym momencie na środek sali wkroczył puszący się jak paw oberżysta.

    - Mili goście - zaczął przestępując z nogi na nogę - mam przyjemność ogłosić, że światowej sławy artysta, wielki bard i podróżnik WWalker, zechciał uczynić nam zaszczyt i zatrzymać się w naszej tawernie. Nasz gość, znużony nieprzerwanymi podróżami, wyraził chęć pozostania u nas przez dłuższy czas, w którym to czasie nie poskąpi nam ballad i opowieści, legend i historii jakie zasłyszał bądź sam przeżył podczas swych niezliczonych wojaży. - gospodarz zerknął ukradkiem w stronę zydla, na którym przysiadł podróżnik. Przez chwilę wyglądał jakby chciał jeszcze coś dodać, ale najwidoczniej nie mógł dobrać właściwych słów, zrezygnował więc i usunął się ze sceny wracając chyłkiem za ladę.

    WWalker potoczył wzrokiem po zebranych, przelotnie obrzucił spojrzeniem oparty w kącie miecz, który odpiął w trakcie przemowy oberżysty, pociągnął łyk wina z gąsiora i rozpoczął snuć swą pierwszą opowieść...
wwalker
2001-04-04 11:46:38


Dzban cierpienia
Oka sieci zacieśniały się coraz bardziej.

"Doskonale" - pomyślał - "wszystko idzie zgodnie z planem."

Zawsze wszystko szło zgodnie z planem. Zawsze był plan. Był perfekcjonistą. Ludzie znajdowali różne motywy dla jego działań. Ale cóż oni mogli wiedzieć. Żaden z nabzdyczonych, przemawiających na miejskich targowiskach i placach z pewną siebie miną przemądrzalców nie widział go nigdy na oczy. Ci, którzy widzieli nie przemawiali do tłumów. Nie przemawiali wogóle. Gryźli piach.
Rozmyślania przerwało mu pojawienie się bladej poświaty nad dachem obserwowanego domu.

"Szybko się zaczyna" - pomyślał - "kapłan ma niezwykle silną wiarę. Tak jak przewidzialem."

Zaledwie trzy minuty wcześniej kapłan wraz z akolitą zagłębili się w małej chatce aby obejrzeć ciężko chorą dziewczynkę. Wywołanie tej choroby było drobiazgiem wśród reszty poczynionych przygotowań. A teraz, już po trzech minutach modłów, rozpoczęła się Krystalizacja. Anioł miasta przybywał w odpowiedzi na wezwanie kapłana.

Światło, z początku blade, szybko nabrało intensywności aż w końcu w jego centrum pojawiła się potężna skrzydlata sylwetka. Nachyliła się nad dachem domostwa rozkładając ręce do uzdrawiającego błogosławieństwa. I wtedy, dokładnie o czasie, zadziałały zawieszone wcześniej zaklęcia. Strumienie czerwonego ognia wytrysnęły z dachów czterech sąsiednich domów oplątując anioła.

Wielki Wiarołomca wyszedł z kryjącego go cienia. I tak nikt nie pojawi się na tej ulicy. Jego perfekcyjne plany zawsze eliminowały każdy znak zapytania, każdy element losowości. Anioł zmagając się z linami używał coraz większej mocy. Magiczne liny parzyły go i oplatały coraz ciaśniej. W końcu użył całej swej potęgi, co oznaczało zdjęcie osłony z miejskich świątyń. Świętokradca nie musiał widzieć co się z nimi teraz dzieje. Wiedział to.

W godzinie wieczornych modłów wszystkie świątynie w mieście zajęły się płomieniami. Bezszelestni słudzy świętokradcy dysponowali Widzeniem w takim stopniu, który umozliwiał wykrycie momentu zdjęcia anielskich osłon. I nie próżnowali.

Anioł targnął się w męce zdając sobie sprawę z tego co się stało. Ogniste pęta były tylko pretekstem do skupienia jego sił. Nie miały dość mocy aby go zniszczyć. Owszem cierpiałby dotkliwie jeszcze przez jakiś czas, ale przetrwałby z pewnością. A teraz...

Wielki Wiarołomca patrzył przez chwilę na mękę uwięzionego, gdy ten chłonął cierpienie wiernych płonących wraz ze świątyniami. Anioł gasł w oczach - unicestwiało go cierpienie większe niż mógł znieść - ponieważ do ostatniej chwili próbował je wchłonąć w siebie, łagodząc tym samym męki swoich podopiecznych.

Wielki Wiarołomca - człowiek, który zaprzedał swoje życie Złu, wzruszył ramionami.
"Naiwny idealista" - pomyślał odwracając się - "jak oni wszyscy."
Kolejny z jego planów zakończył się całkowitym powodzeniem.


***

Mrok gęstniał za oknami. Większość gości zbierała się do opuszczenia gospody. Mieszkańcy pokoi na górze cieszyli się, że nie muszą teraz wychodzić na spotkanie z ciemnością nocy. Pozostali patrzyli w okna z niezdecydowaniem na twarzach.

Wszyscy widzieli przed oczyma ten sam obraz. Nie był to obraz Wiarołomcy. Wszyscy myśleli o potędze, która warta była podziwu. Nie była to potęga Wiarołomcy. Wszyscy czuli przyspieszone bicie własnego serca. Nie było spowodowane wyczynem Wiarołomcy.

Bard przypiął miecz i przewiesił lutnię przez ramię.
- Spokojnej nocy - rzekł do nielicznych już gości. Jego oczy emanowały niezachwianą pewnością.
Spojrzeli w nie a wtedy również ich umysły, nieco później niż serca, pojęły sens tej opowieści.
grenadier
2001-04-10 02:03:48


Re: Dzban cierpienia
Krwii!!! Krwii!! - cisze wieczoru przerwał nagle glos z najciemniejszego rogu karczmy. "Bracia szlachta!!" - krzyczal grenadier zmuszajac ostatnich wychodzacych do zatrzymania sie. A ze nocna cisza od dawna opanowala cala osade glos z karczmy zlychac bylo daleko. Zaniepokoilo to nawet nocne straze czuwajace przy bramie dworu dziedzica.
Kompanioni grenadiera probowali go uciszyc, ale ten przejety ostatnia opowiescia barda wyrywal sie najbardziej mocarnym dloniom. Gniew i wscieklosc robily swoje. Grenadier wskoczyl na stol przewracajac puste dzbany i kubki. Bracia!! Rycerze! Ja go znam! Pochodze z tamtej krainy i szukam od lat Wiarolomcy. To najwiekszy lotr, ktorego nosi ziemia ...
Coraz wiecej osob wracalo do karczmy zwabionych dochodzacym halasem. W bramie dworu pojawil sie nawet dziedzic, bo chociaz burdy i awantury byly w karczmie czyms codziennym, ale dzis dzialo sie cos wyjatkowego.
Co tam sie dzieje? Chamy burza sie? - zapytal dziedzic dowodce strazy, starego szlachcica, z ktorym grenadier stawal w niejednej bitwie.
Nie panie. To moj przyjaciel topiac smutki w kielichu dowiedzial sie o nowej podlosci czlowieka, ktoremu poprzyciagl zemste. Teraz wie, gdzie ma go szukac.
Tymczasem w karczmie narastal gwar.
Bracia! Komu wiara i sprawiedliwosc jest przewodnikiem nich sie szykuje. Skoro swit wyruszamy

Ups, kierownik idzie, musze konczyc. Pomysle nad dalszym ciagiem w domu.
wwalker
2001-04-04 10:47:48


Miejsce Ksiąg
    Poczuł je z samego rana. Niezauważalne dla zwykłych ludzi, a nawet dla większości magów, delikatne wibracje mocy. Nie zrobił nic. Do południa miał jeszcze dużo czasu.

    Po śniadaniu powędrował tam gdzie zawsze, do swej biblioteki. Jak co dzień przeszedł wolno wśród regałów, muskając pieszczotliwie dłonią skórzane grzbiety ksiąg. Jak co dzień usiadł przy szerokim stole i spoglądał przez jakiś czas na długie, czarne pióro, leżące przy otwartej księdze. Czas w wieży stanął na tę chwilę, wstrzymany mocą maga. A potem wskazówki zegarów znów ruszyły w swą powolną wędrówkę.

***

    Patrzył z rozbawieniem jak liczni czarodzieje dwoją się i troją ustawiając osłony, wzmacniając oręż i wierzchowce armii najemników zaciągniętej pospiesznie przez nieznanego mu magnata.

    - Jak zwykle. Zawrócili mu w głowie bredniami o przemianie ołowiu w złoto - mruknął cicho - Jacy pazerni są dzisiejsi panowie. Pięćset lat temu, pamiętam jak dziś, z wieloma władcami dało się prowadzić rzeczową konwersację. I większość z nich miała dość rozumu aby nie poruszać spraw, które ja mógłbym uznać za drażliwe...

    Popatrzył chwilę w dół, na przygotowania do oblężenia murów otaczających jego wieżę. Jak bardzo precyzyjne. Jak bardzo bezcelowe.

    - A dziś, proszę - prychnął gniewnie - kilkunastu magików wyobraża sobie, że posiądzie moje księgi wmawiając jakiemuś trzeciorzędnemu władyce, że pomogą mu się wzbogacić - lubił mówić do siebie. Zresztą, nie miał innych alternatyw.

    Los władyki po bitwie oczywiście był przesądzony - musiał mu się przytrafić nieszczęśliwy wypadek, i to zapewne zanim dowie się, że alchemiczna maszyneria ma zupełnie inne przeznaczenie niż mu powiedziano.

    - Ale ciekawe w jaki sposób ta zgraja nieudaczników i partaczy zamierzała podzielić między siebie mój księgozbiór nie tratując się przy tym nawzajem - potrząsnął głową i spojrzał na przedpole wypełniające się równymi czworobokami najemników.

    Powietrze iskrzyło od zawieszonych w nim zaklęć. Rozpoznał protekcję od wody i powietrza, przyspieszenie jednostek latających - teraz widział, że były to mantikory i harpie, precyzję dla orków z ciężkimi kuszami i kilka innych. Wszystkie znajdowały się w jego księgach. Jak i kontrzaklęcia na każde z nich.

    Pchnął okiennice i odetchnął głęboko świeżym wiosennym powietrzem. Przez chwilę popatrzył na gładkie mury otaczające olbrzymi dziedziniec. Słońce wygrywało na nich bezdźwięczną symfonię odbitych promieni.

    "Piękny dzień" - pomyślał unosząc ręce - "ciekawe czy jakiś bard wspomni o tej pogodzie, zanim przejdzie do właściwej części swej nowej ballady..."

    Zamknął oczy. Zegary w wieży wybiły południe, gdy przywołany Grzmot Armageddonu, bez żadnego ostrzeżenia przetoczył się po przedpolu wieży pokrywając ognistym deszczem ziemię wraz z wszystkim co znajdowało się na jej powierzchni.

    Zanim opadł pył Znawca Ksiąg schodził już z powrotem krętymi schodami, do swojej biblioteki. Atrament na czubku pióra nie zdążył jeszcze zaschnąć.

    - To dobrze - powiedział głośno do siebie Znawca Ksiąg biorąc je ponownie do ręki.


***

    Może to było tylko wrażenie. Może sprawiła to siła tej opowieści. A może coś zupełnie innego. Niezależnie od przyczyny, wrażenie tężejącej wokół mocy było tak rzeczywiste, że poczuł je każdy gość w tawernie. Lekki powiew wzniósł się znikąd i przeleciał z jednego końca sali w drugi, muskając twarze i dłonie, podrywając firany przy zamkniętych od godziny oknach. Jak na zawołanie po kilkudziesięciach plecach przebiegł nagły dreszcz. Pochodnie zatknięte w ścienne uchwyty zamigotały we wspólnym rytmie. Wszyscy obrócili się patrząc w stronę masywnych, okutych drzwi. Nikt jednak nie wszedł. Drzwi pozostały zamknięte. Mimo to nikt nie ośmielił sie odezwać. A potem nagle wszystko wróciło do normy. I nikt już nie był pewien czy coś poczuł, czy nie...
wwalker
2001-04-03 03:17:30


Dawca Nadziei - Opiekun Puszczy
    Ciemne oczy obserwowały ich przez dłuższą chwilę. Potem smukła dłoń sięgnęła w tył, za plecy. Spokojnie. Z namaszczeniem. Sharpshooter nie musiał się spieszyć. Nie tym razem.

    Strzała ze świstem przecięła powietrze. Jak zawsze bezbłędnie trafiła w cel. Jak zawsze utkwiła w nim po bełt. Jak zawsze śnieżnobiałe pióra zabarwiły się na czerwono, powoli, nierównomiernie. Oszalały, ze strachu ogr nie odwrócił się. Nawet jego prosty umysł nie miał problemu z wyciągnięciem wniosków z zasłyszanego przed chwilą dźwięku. Przed chwilą było ich jeszcze dwóch...

    Przez niekończącą się sekundę rezygnacja walczyła w nim z drugim uczuciem, które go wypełniało. Strach zwyciężył. Ostatni pozostały przy życiu członek najeźdźczej armii pobiegł dalej, lawirując pomiędzy drzewami. Biegł pod górę, w jedyną stronę, z której dostrzegał prześwit nieba pomiędzy drzewami, w irracjonalnej nadziei na dotarcie do skraju Puszczy. Na ocalenie.

    Na szczycie wzgórza stała wysoka i smukła postać. Jej twarz krył cień rzucany przez szeroki kaptur. W milczeniu patrzyła na rozpaczliwie walczącego o przetrwanie ogra. W innym miejscu i w innym czasie wzbudziłby on może litość leśnego kapłana. W innym miejscu. W innym czasie. Dawca Nadziei wolnym ruchem uniósł dłoń, a w geście tym było cierpienie porąbanych drzew i krzyki małych elfów uwięzionych w płonących szałasach. Wspomnienie życia, które tętniło niegdyś w czarnym, spalonym obszarze, który nadal nazywany był Skrajem Puszczy choć znaczenie tych słów było teraz tak różne od tego, które pamiętał.

    W tym miejscu i w tym czasie wyczerpany ogr uniósł głowę. I zrozumiał swoją pomyłkę. Ze strony, w której szukał schronienia nadciągała śmierć. Płynęła złowieszczo powoli z wyciągniętych rąk druida - ujarzmiona i kontrolowana moc Puszczy.

    Gdzieś w lesie samotnie wędrujące jednorożce uniosły łby. Nie węszyły ani nie nasłuchiwały. Wyczuwały. Ich ostatni wróg właśnie zakończył swój żywot. Niestrudzony opiekun Puszczy po raz kolejny przywrócił jej nadzieję.


***

    Ostatni dźwięk gasł w powietrzu wibrując. Na sali panowała absolutna cisza. WWalker odłożył lutnię i pogrążył się w rozmyślaniach. Myślał o tygodniach spędzonych w Puszczy. O jej mieszkańcach - surowych, uczciwych strażnikach, zadziwiających jednorożcach, pełnych mocy entach. O braterstwie jakim złączyła go z nimi wspólna walka. Walka o ich przetrwanie. Tak, o tamtych czasach mógłby zaśpiewać jeszcze wiele ballad i opowiedzieć wiele historii. Ale nie wszystko naraz, nie od razu. Z czasem wszyscy ci ludzie zrozumieją dlaczego nie można usłyszeć śmiechu obserwując zabawy elfich dzieci. Dlaczego ich oczy są tak poważne jak oczy wojennych weteranów formujących szereg do kolejnej bitwy. Jeszcze wyśpiewa im to wszystko, wraz z uczuciami jakie targały nim, kiedy na to patrzył, gdy sam zaczynał rozumieć... Tak, kiedyś im o tym opowie. Może już wkrótce...

wwalker
2001-04-04 02:20:47


Cena skrótu
    Długa karawana powoli posuwała się do przodu. Koła wozów terkotały w nierównym rytmie na bagnistej ziemi. Konni z eskorty rozciągnęli się wzdłuż taboru odgradzając go nieprzerwanym pierścieniem od ścian lasu. To była już trzecia ekspedycja odkąd puściły śniegi. Trzeci raz próbowali krótszej drogi...

    "Ech ci handlarze" - pomyślał Ryland - "pieniądz, to jedyne co się dla nich liczy. I czas. A, jak powiadają, czas to pieniądz - więc wychodzi na to samo." Po raz setny analizował informacje, które udało mu się zdobyć przed wyruszeniem w podróż.

    Pierwsza ekspedycja ruszyła już w połowie lutego. Składała się niemal wyłącznie z wozów kupieckich. Sami najchciwsi handlarze. A może najsprytniejsi? Bo było o co się bić, przynajmniej dla nich. Wieści o wielkich lawinach, odciętych drogach, zniszczonych domostwach i zapasach przybywały zza Grani jedna za drugą na skrzydłach pocztowych gołębi. Klęska głodu wisząca nad Rogowymi Szczytami, krainą sąsiadów, była oczywista dla wszystkich mieszkańców Brzozowych Wzgórz. Tak więc pierwsi, którzy dobrną tam po roztopach mogą stać się bogaczami - zapotrzebowanie na żywność i materiały budowlane wywinduje ich ceny na niespotykany od lat poziom. Nic dziwnego, że przypomniano sobie nagle o innej drodze. Trakt przez Moczary był o połowę krótszy niż droga przez Grań i znacznie szybciej stawał się przejezdny. Co nie zmieniało faktu, że i tak od lat nikt nim nie jeździł.

    Zło zagnieździło się tam dawno, zbyt dawno aby mógł sobie przypomnieć ile mógł mieć wtedy lat. W każdym razie był wtedy dzieckiem. Za to dobrze pamiętał opowieści o Moczarach, którymi faszerowała go jego babka stojąc na stanowisku, że "chłopak musi wiedzieć co się w świecie dzieje". Opowieści te nie należały do najprzyjemniejszych.

    Druga ekspedycja wyruszyła dwa tygodnie później. Oczekiwane wieści od poprzedników, opisujące dokładniej zapotrzebowania sąsiadów, powinny były pojawić się po tygodniu. Nie pojawiły się. Kupcy nie chcieli na nie czekać. Wśród kilku prawdopodobnych powodów milczenia wyżej stawiali zachłanność swoich cechowych współbraci niż jakiś wypadek po drodze. W końcu na Moczarach ginęły zawsze pojedyncze osoby lub małe grupki, podróżujące tamtędy z pośpiechu lub bezmyślności. A teraz ruszyło dwadzieścia wozów! Każdy kupiec miał swoich pomagierów a wszyscy mieli kusze i pałki. Bagienni krwiopijcy, kimkolwiek byli, powinni mieć tyle oleju w głowie, żeby trzymać się z daleka od karawany.

    Mimo tego druga karawana zatrudniła skromną eskortę. Ryland uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie tych nieudaczników. Ze wszystkich możliwych sposobów zaciągnięcia eskorty kupcy wybrali najgorszy - ogłoszenia na słupach. Dostali więc to co dostali. Zbieraninę amatorów, którzy znajdowali się w pilnej potrzebie spłacenia długów karcianych bądź rosnącego w knajpach zadłużenia. Niemniej trafił się jeden zawodowiec. Eskortował już niejedną leśną i górską wyprawę a nadciągające niebezpieczeństwo potrafił wyczuć instynktownie. Ryland znał go dobrze i cenił go. Tak, półelf Ivor niewątpliwie był wart najwięcej z całej tej zbieraniny. I oczywiście nie został dowódcą wyprawy. Został nim jakiś bubek, którego wielkie doświadczenie potwierdzał tylko on sam, podczas gdy sam jego ekwipunek świadczył o czymś całkowicie przeciwnym. No, ale był pełnej krwi człowiekiem. W oczach handlarzy półelf nie mógł z nim konkurować.

    Trzecia partia wozów miała wyruszyć dwa tygodnie temu. Nie wyruszyła w terminie. Można było to przewidzeć zważywszy wygląd półelfa po jego powrocie. Należało się z tym liczyć zważywszy, że był jedynym, który powrócił. Było to całkowicie i bezsprzecznie oczywiste zważywszy, co opowiedział.

    Po tej opowieści droga przez Moczary zostałaby z pewnością zapomniana na wiele następnych lat, gdyby nie jeden fakt. Grań wciąż pokrywały zwały śniegu. Zbyt głębokie by choćby marzyć o ich przebyciu. A liczył się czas. I pieniądz. Trzecia partia wozów wyruszyła z dwunastodniowym opóźnieniem. Opóźnieniem zaplanowanym i rozsądnie wykorzystanym. Handlarze przejrzeli na oczy i z bólem serca zainwestowali całkiem znaczne fundusze w budowę eskorty z prawdziwego zdarzenia.

    Ryland, kapitan eskorty, weteran wielu wojen i dowódca niezliczonych ekspedycji zmrużył oczy przerywając rozmyślania. Zza zakrętu drogi wyłoniło się czterech jeźdźców. Jego wyborowy zwiad powracał z nowinami. Ryland wyjechał im naprzeciw.


***

    Ballada urwała się pozostawiając w słuchaczach dziwny głód. Niektórzy z nich nie znali go do tej pory. Smak nienasycenia? Gorączka oczekiwania? Co było dalej - chciałoby się zapytać ale znali przecież odpowiedź barda. Ten zagadkowy uśmiech, który gościł w tej chwili na jego twarzy oznaczał zawsze jedno - koniec opowieści. Teraz nadszedł czas komentarzy i dyskusji przy stolikach, czas oceniania i roztrząsania, jak głęboko sięga prawda a gdzie zaczyna się legenda. WWalker stawał się w tych momentach uważnym słuchaczem, to siedząc przy swoim stoliku i sącząc wino, to znów przechadzając się pomiędzy gośćmi. Zagadywany przez niektórych odpowiadał uprzejmie ale nigdy nie rozwijał wątku ballady i nic nie dopowiadał. Dopóki nie przyszedł właściwy czas. A ten zawsze nadchodził nieoczekiwanie...
wwalker
2001-04-04 08:54:09


Znaczenie piasku
    Jakie to było zabawne. Łowca Trofeów przyglądał się przez chwilę jak ogry grają w swoją ulubioną grę - kręgle. Trochę szkoda pięknych hełmów... no ale przecież na ścianach Warowni nie ma tyle miejsca, żeby powywieszać wszystkie głowy ścięte w niezliczonych bitwach.

    Weźmy chociażby wczorajszych rycerzy - kto to widział aby na skraju tak małego kraiku czekały dwa tysiące ciężkozbrojnych w tym czwarta część na koniach. Owszem, ukrywanie zamiarów nie leżało w jego naturze i kierunek, w którym sie poruszał plądrując sąsiednie państwo musiał już dawno dać do myślenia królowi, który wczoraj stanął naprzeciw niego w polu.

    - No cóż, myślałeś może długo, ale wymyśliłeś głupio. - powiedział do ukoronowanej głowy stojącej na pieńku w zasięgu ręki. I roześmiał się głośno.

    Stojący u wejścia do pieczary behemot obejrzał się na chwilę słysząc swego pana, po czym niewzruszenie powrócił do pełnienia straży.

    Kilka goblinów podbiegło usłużnie do Łowcy napełniając ponownie opróżniony przed sekundą puchar i krzatając się wokół stołu. Niezwyciężony Łowca Trofeów odprawił ich niedbałym gestem zastanawiając się przez chwilę nad miejscem w Warowni najbadziej odpowiednim dla tak szacownej, koronowanej głowy. A potem zaczął wspominać...

***

    Pokonany władca zaplanował zapewne wiele skomplikowanych manewrów i przewidział wiele alternatywnych rozwojów sytuacji. Nie przewidział piachu. Jeśli ktoś myśli, że ze wzgórza można dostrzec szczegóły dużej bitwy toczącej się na piaszczystej równinie to jest całkowitym ignorantem. Krótko po tym jak armie ruszą, z ziemi unosi się kurz, tworząc jedną, wielką chmurę, zza której kłębowisko rąk i nóg staje się całkowicie nieczytelne nawet dla wytrawnego stratega. Jeśli chcesz załatwić sprawę czystą siłą, bez męczącego główkowania nad przesunięciami swoich armii, nie ma lepszego pola walki.

    Był to stary i wypróbowany sposób Łowcy Trofeów, starego wyjadacza, który zjadł zęby w podobnych bitwach. Jego oddziały doskonale wiedziały, że od mocnego szurania nogami podczas biegu zależy tyle samo co od sprawnego machania maczugą.

    Kłęby kurzu pokryły równinę zanim zostały wydane pierwsze rozkazy dla wrogiej kawalerii. A potem już nie można było wydać rozsądnych rozkazów. Kawalerzyści rzuceni zostali w pole bitwy z obu skrzydeł jednocześnie. Ich pierwsze rzędy zostały zdziesiątkowane nadlatującymi znikąd strzałami i głazami. Nie mieli bowiem szans zobaczyć na czas równych rzędów orków i cyklopów, którzy znalazłszy się pod osłoną piachu, z początkowej roli walczących piechurów błyskawicznie powrócili do swojego podstawowego zadania - zdalnego rażenia. Zaraz po salwie przed strzelców i miotaczy wysunęły się behemoty przyjmując na siebie uderzenie jazdy. Zderzenie tych dwu sił było imponujące, zarówno pod względem towarzyszącego mu jazgotu jak i rozmiarów dodatkowych kłębów kurzu. Utracony przy tratowaniu własnych, zestrzelonych jeźdźców impet nie pozwolił kawalerii przebić się przez ścianę wielkoludów. Pazury jaskiniowców (jak niektóre nacje nazywały behemoty) rwały końskie brzuchy w przejmująco metodyczny sposób. W tym czasie gobliny, wsparte ponownie orkami i cyklopami, dziesiątkowały rozproszoną wewnątrz pola bitwy piechotę wroga.

    Bitwa nie potrwała już długo. Długi manewr okrążający jaki wykonały w powietrzu skalne orły spełnił swoje zadanie. Ich niezapowiedziany atak na korpus osłaniający pozycje dowódców, na próżno starających się dostrzec przebieg bitwy, zakończył się szybkim i całkowitym powodzeniem. Sztandary wroga, dumnie powiewające na wietrze, zostały zdmuchnięte z powierzchni wzgórza w ciągu kilku minut.

    Zaraz potem wjechał tam doborowy oddział wilczych jeźdźców, z samym Łowcą na czele. Generalskie głowy trafiły do sakiew, wyprzedzając królewską zaledwie o włos.


***

    - Surowa siła znowu zatriumfowała nad wszędobylską cywilizacją - mruknął do siebie Łowca Trofeów uśmiechając się z dziką satysfakcją.

    Na zewnątrz pieczary wschodziło słońce.


***

    Ciche pomruki i potakiwania rozległy się w sali, gdy bard skończył opowieść. Dopiero wtedy. Nie wcześniej. Niektórzy z gości słyszeli już tę historię. Wiedzieli, że wydarzyła się naprawdę. A miejsce akcji nie było znowu aż tak odległe. To przecież nie kto inny jak Herman, władca spokojnej i słonecznej Doliny Kowali padł w tej walce.

    Wiele wyśmienitej broni posiadało znak tamtejszych płatnerzy - mały hełm z drobnymi skrzydłami. Pewnie i tu, w tej gospodzie, znalazłoby się ów symbol na niejednym z mieczy, które zgodnie z panującym tu zwyczajem stały po lewicach właścicieli, oparte o stoły.

    Tak, w owym czasie przerażający Łowca Trofeów zakończył swoje podboje właśnie w Dolinie Kowali i powrócił do swej owianej grozą Warowni. Na jak długo? Czy kiedy znów powróci nie sięgnie dalej? Czy bard wie coś i na ten temat? Nurtujące gości pytania padały wokoło. I choć wtedy jeszcze o tym nie wiedzieli, to odpowiedź na nie była już gotowa...


grenadier
2001-04-03 00:22:10


Głos z sali...
- Wal acan! - ryknął znad niedopitego kufla Grenadier. Chciał coś jeszcz dodać, ale kompani szybko go uciszyli. Wwalker poczekał tylko chwilę nieznacznie zbity z tropu aż ucichnie chwilowy gwar. Potem zaczęła się opowieść ...

1 visitor in the last 15 minutes: 0 Members - 1 Guest - 0 Anonymous