Don Ash
2001-10-12 12:17:47
|
opowiesci długozębego...
Don Ash wkroczył do tawerny, tym razem bezszelestnie. Ach te wampirze zdolnosci... Zauważono go dopiero gdy począł brzdąkać cihutko na lutni, potem coraz głosniej i głosniej... wreszcie gdy cała karczma drgała od dźwięku strun, zatrzymał się i przemówił: Mosci panowie (i panie jesli się tu jeszcze takowe znajdują, echhh ), jako, że długo mnie nie było w tym uswięconym miejscu (chyba alkoholem ), słusznym jest moja metamorfoza, o której niegdys zapewne opowiem. Ale co innego rzec chciałem. Otóż powraca ma opowiesć o Veymirze!!! kto chętny, niech teraz słucha...
Dwa tygodnie później Wardon uszedł z Ulgak, przed nadchodzącą armią Veymira. Ten drugi zaś wjechał triumfalnie do miasta i prawie natychmiastowo koronował się, nie na króla, ale na Imperatora. Był teraz panem całego Krewlod, a to wbijało go coraz bardziej w dumę. Zaczęto go traktować jako prawowitego władcę i już miesiąc po koronacji przybyło poselstwo od lorda Ackharna i Tatalian. Jego uczestnikami byli: syn lorda Rafen, wiedźma Nahanda oraz jeden z przywódców powstania Gandread. Przyjęto ich bardzo stosownie, wyprawiono na ich cześć ucztę, a następnego dnia Veymir udzielił im posłuchania w obecności największych ludzi w Krewlod: generałów, najważniejszych urzędników. · Witaj, wasza wysokość - rozpoczął Gandread. Towarzyszący Imperatorowi zdziwili się, że nie przemawia Rafen, który był najważniejszą osobą delegacji, ale był on dość głupowaty, więc ojciec zakazał mu zabierać głos - mamy nadzieję, że wysłuchasz nas i rozpatrzysz nasze prośby pomyślnie. · Witajcie. Mówcie czego pragniecie. · Otóż, na pewno wiadomo ci, panie, w jakim ucisku, za rządów niesławnego Wardona, którego przepędziłeś, znajdował się naród Tatalii oraz jego dobroczyńca, wielmożny Lord Ackharn. Ponieważ ta sytuacja o pomstę do nieba wołała, więc... · Do rzeczy! - przerwał Veymir - o co wam chodzi? Musicie wiedzieć, że nie zrobię nic co nie będzie leżało w interesie Krewlod i moim własnym! · Dobrze więc. Prosimy cię, panie, abyś nadał Tatalii i ziemiom lorda Ackharna niezależność jako dwa odrębne państwa. Nic nie tracisz, a zyskasz doz gonnych sojuszników. Zważ ponadto... · Co?! - krzyknął - czy ja dobrze słyszę ?! · Tak, panie, właśnie tę prośbę do ciebie wnosimy. · Nie wiem. · Słucham? · Nie wiem, czy jesteś bardziej bezczelny, czy bardziej odważny. Wiesz z kim rozmawiasz?! Wiesz, że twoja prośba byłaby śmieszna gdyby nie była żałosna?! · Panie czy to znaczy, że odmawiasz? - spytał już zaperzony obrotem sprawy poseł · Czy masz mnie za głupiego? Mam się dobrowolnie pozbawiać wielkich połaci ziemi, wielu chłopów i wreszcie tworzyć nowe państwa na ziemiach które jeszcze nie są do końca scalone? O nie! Mam się dodatkowo pozbawiać intrat płynących z tego?! Nie! Odmawiam w imieniu swoim i całego Krewlod. · Hę? Co? - jąkał się zdumiony poseł. Był niezbyt dobrym dyplomatą, więc nie wiedział jak bardzo wbity w dumę jest wódz po zwycięskiej walce. Po chwili odzyskał jednak przytomność umysłu i zacietrzewił się wielce - Jeśli tak... to ... oznacza wojnę - mówił przerywanym ze złości głosem. Wreszcie wykrztusił - Żegnam waszą królewską mość! I wyszedł. Po chwili zaś Veymir przemówił do obecnych w sali tronowej: · A żeby tak szlag trafił tych przeklętych Tatalian, bagienne potwory, dzikusy! - wrzeszczał - żeby ich własne psy pogryzły, żeby ich wieprze zaćpały! Wreszcie, gdy się już wykrzyczał powiedział spokojniej: · Stanęliśmy w obliczu nowej wojny. Przypuszczam, że będzie ona trudniejsza niż prowadzona przez nas dotychczas, gdyż teraz stoją przed nami nieznane siły w nieznanym, nieprzychylnym terenie. Co o tym waćpanstwo sądzicie? · Moim zdaniem - ozwał się Amon - należy uderzyć, zanim się będą tego spodziewać. Najpierw należy rozbić Ackharna, a później wejść ze wszystkich stron na bagna i zdruzgotać ich. · Niewykonalne - ocenił jednym słowem Veymir. - co jeszcze? · Ja twierdzę - tu wtrącił się Farath - że możnaby zwerbować część tamtejszej ludności do naszych oddziałów i posłać w głąb bagien. Oni na pewno poradziliby sobie, a my nie tracilibyśmy wojsk z trzonu naszej armii. · Hmmm... to wydaje mi się lepszym pomysłem... Czy waszmościowie przychylacie się do niego? · Tak, tak. - odezwały się żywo głosy zewsząd. "Znów ta nasza jednomyślność" zaśmiał się w duchu Veymir - Dobrze więc, jutro rozpoczynamy przygotowania do wyprawy. Wysłać ludzi na pogranicze bagien, niech wybadają teren! Postawić chorągwie na nogi! Niech na ranek wszyscy będą gotowi! - nowy władca słynął z takich szybkich decyzji. Jednak nie wszystko poszło tak sprawnie jak myślał. Naprzód okazało się, iż nocą ktoś zakradł się do stajen koszarowych i wykradł stamtąd sto koni. Część z nich odnalazła się nad rankiem, lecz pozostałych próżno było szukać. Trzeba było wydać sporą sumę na ich zakupienie. Po drugie szpiedzy wysłani na pogranicze, wrócili po dniu oświadczając, że na trakcie do Tatalii, dziesięć mil od granicy, stoją spore oddziały wojsk Ackharna i Verwicka, wodza Tatalian. Cała ta hałastra nie mogłaby nic zdziałać przeciw regularnym, ćwiczonym wojskom Imperatora, ale skutecznie hamowała szpiegów oraz dopływ informacji z pogranicza. Na dobitkę zaś Ackharn ruszył się i szedł w stronę Ulgak. Sytuacja wymagała natychmiastowej decyzji. Veymir postanowił pogromić oddział oddzielający go od Tatalii, nie zważając na to jakie pułapki mogły się za nim czaić. Ufał, że Ackharn podąży wtedy w jego stronę i porzuci planowany atak na Krewlod od południowego wschodu. Mógłby go wtedy pogromić i zająć się powstańcami. Tak też uczynił. Cała jego dywizja postawiona została następnej nocy na nogi i ruszyła co tchu na południe. Oddział to był niemały, ale tak niespodziewanym wyjściem, mógł łatwo zaskoczyć, zajętych rabunkiem buntowników. Wpadł na nich świtem i nikogo nie żywił. Jeńców wypytawszy o dokładne położenie wojsk wroga kazał pościnać. Puścił jednak kilku, aby powiadomili Ackharna. Ci przybyli do niego tydzień później, wymizerowani, ale z nowinami. Lord natychmiast kazał postawić ich przed sobą. - Cóż się stało? - wypytywał - Panie, Veymir uderzył na nas i pogromił. Sam pewnie dąży tu spiesznymi pochodami. - Ile zaś wojska prowadził. - Jako, że skonfundowany mocno byłem nagłością napadu, nie mogłem dokładnie wymiarkować, ale ze czterysta jezdnych widziałem, goblinów chmarę, orków też niemało, z sześćset. Dalej widziałem jeszcze tabor dopiero nadchodzący, jako że oni szli śpiesznie, komunikiem. Tabor eskortowały ogry, dobrych kilka secin, i wilczy jeźdźcy, takoż wielu. Więcej wojsk nie widziałem, ale jako rzekłem nie mogłem ich dokładnie wzrokiem ogarnąć. - Dobrze. Odejdź teraz. A teraz proszę waćpanów na radę - rzucił w stronę generałów. Udali się do namiotu wodza. Naradzali się długo, ale nikt nie wiedział co postanowili, bo obradowali tajnie. Nazajutrz wyruszyli na zachód. Tu dopiero dowiedzieli się o Veymirze. Przekroczył on już granicę i zaatakował. Ale zaatakował dziwnie. Nikt się tego nie spodziewał. Nie palił wsi, nie rabował. Przekonywał. Wabił. Przekupywał. Ackharn przeraził się. Taka działalność mogła mocno zatrząsnąć gmachem budowanym przez niego i Verwicka. A to w tej chwili mogło być dla niego zgubne. Postanowił szybko uderzyć na Veymira. Nie było to jednak łatwe. On sam znajdował się tuż za granicą w małej fortecy bagiennej, wykupionej od miejscowego wodza, wraz z załogą. Rozmyślał nad dalszym ciągiem wojny. Bo to, że zaczął ją w tak fortunny sposób, wcale nie przesądzało o wygranej. Zdobędzie obrzeża bagien, może pobije Ackharna, przekupi kilku dowódców. Ale co dalej. Bagna złowrogo odzywały się huczeniem, wyciem i innymi przerażającymi odgłosami podczas nocy gdy wychodził na mury zaczerpnąć powietrza. Były tajemnicze, a co najgorsze dobrze kryły swoich sprzymierzeńców. "Oni sobie tam rosną w siłę, lada chwila będę musiał im wydać bitwę, a tu jeszcze Ackharn idzie. Oj, coś miejsca za plecami zaczyna brakować" myślał leżąc na posłaniu. Któregoś ranka przełamał się jednak. Zwołał radę i uchwalił wraz z nią wysłanie oddziału miejscowych wgłąb bagien. Może nie było to najfortunniejsze posunięcie, ale zawsze odciągało żołnierzy od ponurych myśli. Wyprawie miał przewodniczyć młody oficer, Bengham, pochodzący z tutejszych okolic. Nie szedł chętnie. Marzyły mu się wielkie bitwy, ordery, dostojeństwa... A tu mógł tylko ran w skórze nazdobywać, bo to była wojna bez sławy. Wreszcie następnego dnia wyruszył. Miał iść w kierunku południowo zachodnim. Tam spodziewano się znaleźć większe zgrupowanie sił wroga. Bengham otrzymał rozkazy podejść ich, dowiedzieć się o ich sile i wracać, a jeśliby się dało to znieść jakieś mniejsze oddziałki. Maszerował wraz z tylną strażą, gdyż ta część była najbardziej narażona na napady. Słońce prześwitywało przez drzewa, było bardzo parno. Wtem nadbiegło czterech żołnierzy z głównej części pochodu: - Napad! - krzyczeli - Szybko do przodu! - Szybko, w ordynku! - ponaglał oficer Nadbiegli w momencie gdy korbacznicy i pikinierzy bili się resztkami sił, dziesiątkowani w dodatku strzałami, a na łuczników wpadli pierwsi żołnierze wroga. Bengham podzielił swój oddział na trzy części a te podzieliły się na dwie każda. Jedni ruszyli do ataku ratując łuczników od śmierci, inni zaś odcięli wroga od pomocy zachodząc mu tyły. W tym momencie rozległy się wielokrotne krakania kruka i ci którzy mogli wycofali się w stronę puszczy. Reszta została szybko docięta. Zwyciężyli, ale dowódca był chmurny. Jak mogli go wykryć skoro szedł tak ostrożnie?! Musiał coś z tym zrobić. Następnego dnia nakazał podział na pięć pododdziałów. Wszystkie miały iść równolegle do siebie zachowując wszelakie ostrożności i utrzymując stałą łączność z oddziałem dowódcy. Wyruszyli nie mieszkając. Pod wieczór przybyli gońcy, a każdy doniósł o niespodzianych wypadach wroga i o pojedynczych strzałach wypuszczanych z głębi lasu. Oficer postanowił podzielić każdy oddział na kolejne cztery. W ten sposób uzyskiwał dwadzieścia grupek po dziesięciu ludzi. Nie możliwą była teraz jakakolwiek komunikacja między nimi, ale mieli większą możliwość przetrwania. Punkt zbioru został wyznaczony dwadzieścia mil od celu misji. Jakież było zdziwienie Benghama, gdy dotarłszy na miejsce zastał tylko kilka trupów swoich ludzi. Przeraził się nie na żarty. Jednak misję postanowił wykonać. Podszedł jeszcze piętnaście mil ze swoją dziesiątką, która o dziwo nie ucierpiała podczas pochodu. Niestety tam gdzie spodziewał się tętniącego życiem obozu nie zastał nic. Pusta polana, głucha cisza. Rzekł więc do towarzyszy. - Chłopcy, nie mamy wyboru. Musimy się ratować, każdy na własną rękę. Ruszyli więc, każdy w inną stronę. Bengham poszedł dokładnie taką samą drogą jaką przybyli. Pierwszej nocy śpiąc usłyszał jakieś odgłosy niedaleko swojego posłania. Przestał biec dopiero wtedy gdy nogi odmówiły mu już posłuszeństwa. Zapadł w sen. Gdy się obudził, stwierdził, że jest na niewielkiej polance, bez broni, ekwipunku, czegokolwiek. "Mam nadzieję, że ten las się niedługo skończy. Chyba umknąłem tym szczurom, może uda mi się jakoś wydostać stąd." . Nie wiedział nawet jak bardzo się mylił... Gdy wstał zaczął iść w stronę drzew. Nagle usłyszał krótki, urywany świst i piękna strzała, z zielono niebieską lotką, utkwiła w drzewie, tuż obok niego. Przystanął. Sparaliżowany. Już się nie ruszył. Kolejna strzała utkwiła w jego piersi. Następne świsty, następne strzały. Gdy już upadł, jego ciało przypominało do złudzenia zmasakrowanego jeża.... Strzelcy ruszyli swoją drogą. Zagłębili się w mrok lasu. Po chwili nawet elf nie wypatrzyłby ich w ciemnościach. Tak Tatalia karała intruzów!
A ocenę waszmosciom pozostawie, jako i napojenie mego gardła , które od mówienia ucierpiało nieco...
|